Z Koh Lanty przenieśliśmy się na Phi Phi. Chyba jedna z najbardziej znanych wysp, jedna z najbardziej tez zmasakrowanych przez tsunami z 2004 roku. Wszytskie spotkane osoby, a i czasem zawczasu w Polsce mówiły, zbysmy sobie odpuścili, bo to zaglebie turystyczne, taka Łeba, plaze zapchane, nic z dawnego uroku, itp., itd. Ale my nie majac co robic już za bardzo na rodzinnej Koh Lancie zdecydowaliśmy się spróbować. Przejazd raptem 1,5 godzinki, wiec naprawde luksusik.
Na miejscu troche musieliśmy poszukac noclegu, chociaż w sumie bardziej odbylo się to na statku za pomoca uczynnych (pewnie za sprawa jakiegos procentu od urobku) stewardow, którzy przynosili nam folderki. Po wyladowaniu zaklepaliśmy sobie pokoj w takiej niby bardziej cichej okolicy, a tragarz zabral wozek z naszymi bagazami . Mimo, ze wyspa taka popularna i znana, to nie ma na niej ruchu kolowego! Zadnych aut, tuk-tukow czy nawet motorkow. Rowery i taczkowe wozki na bagaze to podstawa taboru. Zupelnie bez zenady dajemy nosic nasze graty, jest ich tyle, ze samo patrzenie jest meczace…
W hotelu okazalo się, ze jednak podnosimy sobie standard, bo skoro to ostatnie noce na wyspie… :) Wiec mamy mily domek z niezłym nawet widoczkiem, a basen w osrodku jest naprawde wypasiony! Plasko się konczy i jest z niego widok na zatoczke – kurcze, naprawde jak z folderkow!
Samo Phi Phi jest gesto zabudowane w okolicach portu, ma mnóstwo knajpek i sklepikow, kramy i bazar, sprzedaja tam prawie wszystko, wszedzie ktos cie zaczepia i namawia – a to na wycieczke lodzia, a to na nurkowanie, na obiad, na zakup jakiejs szmaty… Jest goraco (co za nowina), ale troche czasem wieje i jest cien od budynkow. Bardzo duze zageszczenie turytsow, fakt, ale nie robi to jakiegos masakrycznego wrazenia. Przez to, ze jest siec uliczek, a nie jeden glowny, 500 metrowy deptak jak w Jastarni, ci wszyscy ludzie się jakos rozpierzchaja i gubia. Poza tym wyspa jest bardzo malownicza, ma piekne skaly, wode czysta jak krysztal i piasek bialy i drobny. No klisza, banal i tandeta, ale wyglada to jak marzenie :)
Inna sprawa jest imprezowy charakter tego miejsca. Mysmy chcieli nocleg na uboczu, bez głośnej knajpy i taki dostaliśmy. Co z tego, skoro kilometr dalej na plazy jest bar, z którego walą basy do 3 w nocy?! Ale daliśmy rade, troche za sprawa Dextera, wczoraj wrzuciliśmy sobie chyba 5 odcinkow, żeby zakończyć pierwsza serie :)
Dzisiaj Marta poszla sie wspinac (no bo jak to, niby dlaczego nie, kurcze blade?), a ja babysittowac. Moja rozrywka byla lepsza, bo nie trzeba za nia placic, a poziom zmeczenia jaki powoduje ten aktywny wypoczynek jest wiekszy :) Na szczescie nie bylo tak zle, Staszek nie robil wielkich hec, a nawet zakumplowal sie z jakims malym lokalesem, ktory pozyczyl mu pilke :)
Wieczorkiem spacerek usypiajacy dziecko, kolacja w milej resteuracyjce, w ktorej Stas bardzo przypadl do gustu kucharce, ktora po ugotowaniu nam jedzenia zajela sie nim, zebysmy mogli zjesc nie na zmiane! Doprawdy taka postawa osblugi to jest cos, co zasluguje na napiwek!
Na koniec jeszcze dwie anegdoty. Pierwsza to smieszny kot, ktory mieszka w lodowce na napoje. W jednym ze sklepow wielki szary puchaty kocur przesiaduje we wlaczonej i dobrze mrozocej lodowce razem z piwem, cola i woda. To swiadczy chyba dobitnie o temperaturze, skoro nawet zwierzaki sie tak chlodza :)
Druga historyjka dotyczy loklanych produktow. Ja jestem za ich probowaniem, Marta tak srednio. Ona w ogole tak ma, ze jak cos jej posmakuje, to moze jesc tylko to i nie ma potrzeby zmian czy nowosci. Ja dokladnie odwrotnie, licze sie z mozliwoscia kleski, ale gna mnie cos do testowania nowych rzeczy. I razu jednego kupilem tutejsze andruty o smaku duriana. Takie cienkie wafelki, troche smazelina podjezdzajace, ale smakowite bardzo - przynajmniej dla mnie. MArcie oczywiscie nie za bardzo lezaly, za to ich najwiekszym milosnikiem zostal Staszek. Lepiej go uciszaja od Miskoptow, pierwszorzednie sie nimi zajada. Problem tylko jest taki, ze mimo iz w opakowaniu bylo 10 mniejszych paczuszek to ostatnia wlasnie nam sie konczy (bo zanim sie zorientowalismy w ich wartosci dla dziecka, to ja pozarlem chyba z 5 :)), a nigdzie nie mozemy ich znalezc juz... Naturalnie zaden Taj nie rozumie, jak mu tlumaczymy, czego szukamy, w najlepsyzm wypadku przynosza nam owoca, w najgorszym wafelki...
czwartek, 4 marca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
wyglada na to, ze Staszek niezle sie zaklimatyzowal..powodzenia w szukaniu andrutow (moze Tajskie dzieci pomoga))
OdpowiedzUsuń