czwartek, 4 marca 2010

Koh Lanta – znowu słabo, ale jednak fajnie

Jak pisałem poprzednio zaklepany i opłacony nocleg na Koh Lancie wydawał nam się być jakimś szczytowym przejawem luksusu, mimo, ze nie najdroższym nawet! Nieco nasze wyobrażenie się przeorganizowalo, gdy dotalismy na miejsce. Po pierwsze nigdzie nie widac morza. Po drugie jakies takie te domki zapyziale, wcale nie nowoczesne i luskuśne. Po trzecie snuja się jakies psy, na uwiezi malpa, troche smierdzi karma dla zwierzakow – padaczka. No i nie ma basenu, na który tak oszczędzaliśmy Stasiowe swimmersy! Generalnie zawiedliśmy się calkiem – ot, tak to bywa jak się człowiek opiera tylko na fotkach z netu. Faktem jest, że na negatywny odbior miejsca wpływ mogly mieć dwa istotne czynniki – brak posilku w dniu przybycia (a dotarliśmy około 15) i odplyw, który z milej plazy robil kamieniste gruzowisko. Potwierdzeniem tej teorii jest zdecydowana zmiana podejścia Marty, gdy już coś zjedliśmy :) Od razu zaczela jej się miejscowka podobac bardziej, a odplywowa plaża nabrala walorow praktycznych, ułatwiających jazde wozkiem po twardym piasku…


W pierwszym odruchu mielismy ochote nawet skrocic nasz pobyt do 2 dni, ale skoro już było zapłacone, a polityki firmowe nie uwzględniają zwrotow… Zostalismy. W sumie wyszlo na to, ze bardzo dobrze wyszlo :) Ale po kolei.
Koh Lanta jest naszym najniższym na poludnie przystankiem w Tajlandii. Slyszelismy, ze wyspa jest popularna i turystyczna na polnocy i bardziej dzika i nieuczeszczana na poludniu. Z racji naszego niebanalnego i niepodążającego za tlumem charakteru zarezerwowany nocleg oczywiście był na polnocy. Jak się okazalo w okolicy zdominowanej przez Szwedow (co jest w tej Tajlandii, ze Ci Skandynawowie wala tam stadami?!), w dodatku często dzieciatych. Zageszczenie wozkow na kilometr plazy przechodzilo nasze najśmielsze oczekiwania. Niektorzy mieli nawet jeszcze mniejsze szkraby niż nasz, naprawde malutkie robaczki… Plusem takiej sytuacji jest to, ze w każdej knajpie były foteliki dla dzieci, nie takie oczywiste udogodnienie w innych regionach. W sumie to jak się człowiek przyjży, to okolica, a przynajmniej plaza Klong Dao to bardzo „kids-friendly” miejsce. W naszym Time for Lime na plaży leżało wiaderko i łopatka, był też dmuchany pływaczek do morza… Gdzie indziej cała masa zabawek do kupienia bądź wykorzystania. Jakieś place zabaw, itp. Nawet obecne w naszym osrodku zwierzaki Staszkowi bardzo przypadly do gustu (szczególnie małpa). Malpie nie podobal się Stas zanadto i usiłowała go dorwac rzucając się na cala dlugosc swojego sznurka (co calkiem smiesznie wyglądało, jak się zatrzymywala w powietrzu), ale to już detal, który nie zmniejszyl jego fascynacji tym stworzeniem. Generalnie mielismy wrazenie, ze Koh Lanta to jest ta cześć Tajlandii, gdzie nie spotyka się dziwek, full moon party ani pussy show, za to gdzie rodziny z dziecmi są wiecej niż mile widziane i zaopiekowane. Wiec dla nas obecnie duzy plus :)


Wrazenie z okolicy poza naszym osrodkiem mielismy również srednie, takie raczej drugiego sortu. Pasujace do naszych standardow, ale nie pasujące do hotelu z Khao Lak, z którego wlasnie przyjechaliśmy :) Po jakims czasie okazalo się jednak, ze w sumie to bardzo mile miejsce; pewnie się zadomowiliśmy, pewnie poznaliśmy plusy i minusy, pewnie zeszlo z nas tez nadecie wypasem poprzedniego miejsca :)


Jeśli chodzi o atrakcje, jakie staly się naszym udzialem w czasie pobytu na wyspie, to nie można powiedziec, by były jakies nieslychanie odważne, czy szalone, ale za to mile i często probowane po raz pierwszy. Zaczęliśmy od wieczornej wycieczki na bazar. Nie wiem dlaczego, ale jakos tym razem nie mam wielkiej mocy zakupowej. Nie chce mi się kupowac podrabianych Billabongow, nie mam nastroju na shopping. Troche lepiej wyglada to u Marty, która już ma z pięć bluzek i jakies inne duperele. Dobrze, że chociaż ona ratuje honor rodziny ? Szukamy tez usilnie jakichs fajnych ciuszkow dla Staszka (żeby od malego lapal bakcyla taniości i egzotyki), ale nie ma za wiele opcji na takich malych chłopców…


Druga nasza przygoda to wycieczka do Lanta Old Town. Spodobala nam się nazwa na mapce turystycznej, bo uczciwie trzeba przyznac, ze nie udalo nam się zajrzec do przewodnika co tam jest fajnego… Jakos tak wychodzi, ze caly wyjazd jest zupełnie inny; mamy przewodnik, ale go nie czytamy, noclegi organizuja nam pośrednicy, albo biura, podwozki i przejazdy tez nie są kombinowane w naszych glowach, tylko po prostu opłacone i odbyte :) Old Town nie jest niczym szczególnym, ot takie miasteczko, gdzie akturat był bazar. Zjadłem sataya, kupiliśmy jakies lokalne ciastka (które wyglądają jak pączki z Dunkin’ Donuts), popatrzyliśmy na kolorowe stragany z warzywami i równie kolorowym mięsem… Fajnie, ale bez szaleństw. Fajne było dojechanie tam tuk-tukiem, troche mniej fajne szukanie możliwości powrotu za nieduze pieniadze. Przez chwile wydawalo się, ze utknęliśmy, bo dojechaliśmy za 300 bahtow, a z powrotem za 300 to nam powiedzieli, żebyśmy sobie na piechote poszli! Na szczescie Staszek wziął ich na litość i nas podwiozl uczynny kramikarz, tez za 300. Zacny człowiek!


Po powrocie z Old Town Marta zajela się Staszkiem, a ja poszedłem na kurs gotowania po tajsku w naszym osrodku. Pierwotnie mielismy isc oboje, bo była opcja baby sittingu, ale obawialiśmy się ze rozbestwiony naszym ciągłym towarzystwem Staszek pozbawiony dwojki rodzicow może dostac szalu. Już czasem mu się zdarza glosno manifestowac swoje niezadowolenie, gdy jedno z pary rodzicow znika z pola widzenia! Bez obojga to bylby jakis dramat! Ale do rzeczy – kurs trwał około 5 godzin, najpierw podstawy teoretyczne, jakies tips&tricks tajskiej kuchni, przydatne wskazowki co do produktow, które można kupic, a potem gotowaliśmy 4 rozne dania (w tym jedno takie bardziej fusion, łączące kuchnie tajska i norweska, bo takiej narodowości jest wlascicielka obiektu). Przyrzadzilem pyszna sałatkę z owocami morza, zupe dyniowa, lagodne curry z morskimi stworami i smazone tajskie bakłażany. Niespodziewanie dobrze mi to wyszlo, ale chyba nie było nikogo, komu by się nie udalo – składniki podane i zapewnione, asysta przy gotowaniu obecna, jedyne co można naprawde zwalic, to obciac sobie palec przy siekaniu ? Dania gotowane były w jednoporcjowym rozmiarze, ale dzielilem się z Marta wytworami mojego talentu kuchennego. Była opcja na wykupienie „leniwego partnera” czyli podwojnych składników przy jednej osobie gotującej, żeby można się było lepiej dzielic, ale olaliśmy. Marta je jak wrobelek, ja tez się powinienem raczej nie napychac jak swinia, wiec pojedyncze jedzenie na dwoje jest jak znalazł. Na deser po zjedzeniu przygotowanych przez mnie potraw było sticky rice mango – klasyczny tajski deser składający się ze słodkiego ryzu z mlekiem kokosowym i mango. Niesamowite, ale jedliśmy to pierwszy raz! Bardzo dobre zreszta :)


Nastepnego dnia nie mielismy w planie już zupełnie nic, wiec za dnia pojechaliśmy na nocny bazar, który oczywiście okazal się także bazarem dziennym. Posnuliśmy się tam nieco, kupiliśmy jakis ciuszek Marcie, odwiedziliśmy supermarket, gdzie kupiliśmy tez Stasiowi prezent w postaci paczki pieluch (zaczynaja nam się konczyc eleganckie „niby-jeansowe” Huggiesy, które wzięliśmy z Polski). Przekasilismy cos w ludzkiej wreszcie cenie (za zupe, sałatkę, i curry z ryzem zapłaciliśmy tyle, co zwykle za zupe…) i wróciliśmy do osrodka. Tam czekala na nas finalna atrakcja Koh Lanty – masaż. W sumie to nie wiem, dlaczego tak pozno się zdecydowlismy, tutaj godzina masazu kosztuje srednio 25 PLN, robia go naprawde dobrze, wiec czemu nie zaczęliśmy wypoczynku od tego? Nie wiem, zagadka bytu! W każdym razie teraz wymasowano nas oboje. Mnie najpierw pani zapytala czy miałem już jakis masaz, a po sekundzie powiedziala „nie, widze, ze nie” :) A myślałem, ze jestem calkiem rozluźniony – z jej wzdychania i komentarzy pod nosem uznaje, ze niekoniecznie…


No i tyle by było Koh Lanty. Fajne miejsce, dobrze nam tam było. Staszek uwielbial wbiegac w fale, nam się podobalo jedzenie i wspolnota doświadczania z innymi dzieciatymi turystami, ale żeby siedziec tam 3 tygodnie jak sasiedzi z domku obok to przesada :)

1 komentarz:

  1. Ummmm...w sumie brzmi zachęcająco. Wpisuję do kajetu na potem. A ile zabuliliście z akurs gotowania? Rozumiem, że tak czy tak warto. :-)

    OdpowiedzUsuń