Było to już jakis czas temu, ale pozostaje mi do opisania nasza wycieczka nurkowa. Marty pomysł, do którego ja byłem nastawiony raczej sceptycznie. Nie chodziło mi o sama ideę, gdyż mieliśmy już za sobą taką wyprawę i było super, raczej miałem wątpliwości, co do możliwości ogarniecia Stasia na tak malym, zamkniętym terenie z którego nie ma ucieczki przed wyznaczonym terminem. Balem się, ze będzie plakal i zachowywal nieznośnie, ze będzie miał chorobe morska, ze nie bedzie mogl jesc i będzie generalnie powodem, dla którego znienawidza nas pozostali uczestnicy wycieczki i zaloga statku. Marta oczywiście zakładała scenariusz dokladnie odwrotny i niechętnie musze przyznac, ze na szczescie jej wizja swiata w tym wypadku zwyciężyła :)
Ale zaczynajac od początku. Z samego rana sprzed naszego hotelu zabral nas nurkowy pick-up i zawiozl na lodz. Przygotowujac się do wycieczki postanowiliśmy zostawic troche niepotrzebnych rzeczy i zabrac tylko te najbardziej niezbędne na lodzi. Okazalo się, ze te niepotrzebne rzeczy zajmuja Marty plecak, natomiast reszta bagazu (wielka torba North Face, torba Staszka, podręczny plecak, a także wozek) są nam nieodzowne. Troche slabo wyglądaliśmy z taka sterta bagazy, podczas gdy inni pakowali się w malutki plecaczek, w którym ja nosze tylko podręczne graty… Ale tak to jest z maluszkiem…
Na lodzi dostaliśmy trzyosobowa kabine tuz obok pomieszczenia kapitana. Bardzo milo, mielismy chociaż troche miejsca na nasze rzeczy :) Generalnie zycie na takiej lodzi to jest pelnia relaksu i spełnienie marzen – dzien zaczyna się nurkowaniem, potem jest sniadanie, potem nurek, potem lunch, potem nurek, przekąska i sjesta, nurek, kolacja i nurkowanie nocne. Nic się nie robi poza jedzeniem, plywaniem i leżakowaniem; gdy jest się normalnym nurkiem oczywiście. My mielismy system zmianowy i do wody wchodziliśmy na zmiane, wymieniając się tez obowiązkiem rodzicielskim. I w czasie, gdy jedno eksplorowalo morskie odmety drugie 50 razy obchodzilo poklad trzymając Staszka za rece. Albo usiłowało go karmic, albo robic cokolwiek innego, co byloby zajmujące dla niespełna 11-miesięcznego chłopaczka. Po wynurzeniu nastepowało rozdzielenie obowiązków na dwojkę do czasu następnego nurka. O milym leżakowaniu nie było w naszym przypadku mowy…
Pierwszego dnia nurkowaliśmy 2 razy, drugiego 4 i trzeciego, ostatniego 3. W sumie Marta zanurzyla się 4 razy, ja 5. WIdzielismy żolwia morskiego, sporo plaszczek (ale takich malych), miliony kolorowych rybek (w tym Marta spostrzegla malutkie Nemo) no i oczywiście rafy. Woda miala 30 stopni ciepla na powierzchni i 28 na 30 metrach głębkości, a widoczność siegala pewnie jakichs 30 metrow, więc komfort nurkowania był wysoki. Nijak się to ma do nurkowania w Polsce, gdzie jak spojrzałem w swoje zapiski bywa, ze temperatura wody na powierzchni ma 8 stopni, a widoczność jest zla, bo poniżej 1 metra :)
Warto tutaj chyba wspomniec nieco o tym, jak sprawował się Staszek na lodzi. Obawialismy się, a raczej ja, ze może być slabo – szczegolowo wymienilem powyżej swoje leki. Okazalo się jednak, ze były one na wyrost, a Staszek stal się niemal maskotka wyprawy. Po pierwsze bardzo polubil go kapitan stateczku, który Bral go bardzo chetnie na kolana, pozwalal pokierowac Lodzia (ja nigdy nie kierowalem Lodzia u kapitana!) i w ogole był zachwycony wizytami Stasia na mostku. Po drugie jeden z Divemasterow, Tuk, też Taj, bardzo sobie nasze maleństwo upodobal, lubil z nim chodzic na rekach i pozwalal nam czasem pozyc jak ludziom. Po trzecie wreszcie Staszek na lodzi nie robil zadnych scen z zasypianiem – grzecznie, najpóźniej około 20 ladowal w łóżeczku i spal. Żadnych wrzaskow, zadnego mantyczenia do 23… Jedyna wpadka, to drugiej nocy troche dal nam popalic, bo się obudzil o 2:15 i nie zasnął do jakiejs 5… I bynajmniej nie było to ciche czuwanie. Ale i tak było OK.
Po powrocie z nurkowania zatrzymaliśmy się znowu w tym luksusowym resorcie, gdzie spalismy poprzednio. Nie poszliśmy nawet na żadna kolacje, bo 3 dni na lodzi nurkowej zdecydowanie nas podtuczyly – 3 obfite, kilkudaniowe posilki w ciagu dnia, a do tego jeszcze owoce… Koszmar. Trzeba to zrzucic, na poczatek unikając posiłków w ogole – zapasy i tak nam starcza na sporo czasu.
Nastepnego dnia wyruszyliśmy na Koh Lante, do naszego wyczekiwanego osrodka z kursami gotowania. Obiecywalismy sobie wiele po tej miejscowce, sadzac z opisu i fotek, ze czeka nas nie lada wypas, porównywalny chyba tylko z Marriottem albo Hiltonem. Bardzosmy byli z siebie dumni, ze takie cudo wyczailiśmy w Internecie (dokladnie to Marta, oczywiście).
Zanim jednak tam dotarliśmy, to mielismy fajna przygode na stateczku. Otoz Staszek był taki raczej marudny, zmeczony i nie mogl zasnąć, co komunikowal przenikliwie wszystkim pasazerom dookoła. A obok nas siedziała 4-osobowa rodzina z Rosji. Wszyscy z dredami, w nie do konca zidentyfikowanej konfiguracji (wygladali na ok. 30, 15 i 5 lat, wiec nie wiedzieliśmy, czy to wczesne rodzicielstwo, czy rodzeństwo, czy znajomi…). Istotne jest to, ze najmlodsza dziewczynka, Lila, bardzo była przejeta Staszka problemem i robila co mogla, żeby go pocieszyc. Po pierwsze oferowala mu swojego kotka pluszowego, nieco przechodzonego i zuzytego, ale w pieknym geście. Po drugie wyszukiwala jakies kolorowe dlugopisy, a na koniec machala do niego apaszka. Bardzo była strapiona i przejeta, szczególnie, ze Staszek nie bardzo dawal się pocieszyc – po prostu był już padniety kompletnie i nie miał sily na nic, poza plakaniem i piszczeniem. A już na pewno nie interesowly go żadne atrakcje rozrywkowe… Final historyjki jest taki, ze dziewczynka zaoferowala spiacemu już Stasiowi swojego kotka na zawsze, żeby był wesoły. A mysmy odmowili (konkretnie zas ja, po rosyjsku), tłumacząc malej, ze bardzo dziękujemy, ale kotek jest jej i pewnie lepiej, żeby zostal u niej, poza tym Staszek tez ma swoje zwierzaki, i kotka i pieska… Straszne było to gadanie do dziewczynki po rosyjsku, ale chyba zrozumiala :) A mysmy się zbudowali postawa malej Rosjanki, nie taki ten narod zly!
Jasne, że nie wzięliście.Dodatkowy grat do targania:), Marta
OdpowiedzUsuń