środa, 24 lutego 2010

Podróz do Kho Lak

Dzisiaj pojechaliśmy do Kho Lak, gdzie justro zamustrujemy Staszka i nas na łódź nurkową. Podróz jak to zwykle bywa na raty i z przerwami – łódką, minibusem, potem znowu minibusem, a postoje od 15 do 75 minut.  Generalnie było OK., chociaż dwa razy troche opadly nam rece.

Pierwszy raz, gdy okazalo się, ze z racji odpływu musimy isc z bagazami przez błotniste dno morza do zacumowanej lodki. Dzien wczesniej widziałem wypasiona opcje transportowa wlasnie do takich lodek w glebi morza – w wode wjeżdża traktor do którego jest przyczepa dolaczona, na ktorej są laweczki i generalnie takie autobusowe facilities. Tymczasem my musieliśmy dymach na piechote. Niby żadna kara, ale jak się ma dziecko, wozek, plecak Duzy, plecak maly, torbe bardzo duza i torbe mniejsza, a do tego na nogach adidasy zamiast zrogowaceń i grzybicy to nie jest już tak rozowo… Ale dotarliśmy, popłynęliśmy, minelo.

Drugi raz, gdy do busika, jaki miał nas zawieźć na stacje przeladunkowa pan Taj postanowil wtłoczyć 9 osob na 9 miejsc, nie uwzględniając, ze turyści niespodziwanie mogą się pojawic z bagazami, nie tylko zas z biletem i ewentualnie wieczorowa kopertowka. Wiec umieszczal, kombinowal, stekal, sapal i był obrazony, ale mu się udalo. Ja miałem miedzy nogami wozek Stasia, przed soba jego torbe, a obok wypchany plecak podręczny, ale luzik.

Do Kho Lak w koncu dojechaliśmy, załatwiliśmy formalności nurkowe, znaleźliśmy sobie nocleg (a w zasadzie centrum nurkowe nam znalazlo) – wypasiony resort, do ktorego jeszcze „przed dzieckiem” w zyciu byśmy nie weszli, chyba ze za doplata. Bo to emeryckość i FWP, chociaż na mega-wypasie. Ale teraz zalezy nam na wyższym standardzie, który mam nadzieje będzie się z wiekiem synka obniżał, bo jeśli nie, to szybko na nastepne wakacje nie pojedzie. Chyba, ze raz do jednych dziadkow, raz do babci… Szczegolnie ta druga wyprawa może mieć posmak wycieczek pana Dulskiego, ale coz… W każdym razie nie mamy już brudnych pokoi bez okien, tylko piekny wielki pokoj, z Klima, ladna lazienka, widokiem na ogrod i lezakami na plazy i przy basenie. I to wszystko za jakies 190 PLN, co wydawac się może calkiem spora suma, do chwili gdy człowiek pomysli, ze za pokoj w Jastarni, ktory ma 3 stare tapczany, 20 figurek Matki Boskiej, meblościankę i grzyb na scianie płaciliśmy 150 PLN w sierpniu 2009…

Jutro rano wyruszamy, powrócimy z nurkow 26 wieczorem i wtedy zdamy sprawozdanie co do naszych przezyc.

Koniec Railey

Dzisiaj mieliśmy ostatni dzien w Railay. I uczciwie trzeba powiedziec, ze nasze nastawienie do tego miejsca uleglo zmianie. Ot, po prostu pochodziliśmy po nim wiecej, wiecej zobaczyliśmy i doceniliśmy co mamy. A konkretnie wpływ na poprawe wizerunku półwyspu w naszych oczach mialy następujące rzeczy:

- Ton Sai – miejsce, gdzie Marta się wspinala przez 2 dni. Bardziej wyluzowane, dla młodych (wspinacze!), tansze i takie backpackerskie, a nie kurortowe
- Phranang Beach – piekna plaża na koncu półwyspu, do ktorej się idzie fajową ścieżką (betonowa, idealna dla wózkarzy) obok wapiennych skal, jaskin, formacji wielkiej urody.
- Viewpoint i Laguna w skałach (to tylko ja widziałem, bo dojscie wyklucza wycieczki z maluchami o ile nie są malpami). Sama laguna troche przereklamowana, ale dojscie pierwszorzędne – wycieczka wysokogorska, wspinaczka, schodzaczka, po skale i na linach – naprawde nielekko. Viewpoint jest po drodze, wiec tez niezle chroniony od postronnych, ale pozwala spojrzec na półwysep z gory, tak, ze widac wode po dwoch stronach! Bardzo malowniczo!
- generalnie chyba zadomowienie – im dłużej się siedzi, tym bardziej pasuje człowiekowi miejsce, nawet jeśli nie zakocha się w nim od razu. A tutaj nie jest to po prostu przyzwyczajenie, tylko faktycznie docenienie uroku.

Wiec jeśli ktos się będzie wybieral do Tajlandii i nie wie, gdzie zajechac – półwysep Railay zdecydowanie polecamy!

Jeśli chodzi o przygody i przezycia dzisiejsze, to nie było ich za wiele. Ja byłem na wspomnianych wyżej atrakcjach na wycieczce, samotnej, gdyż z dzieckiem nijak się nie daloby ich odwiedzic. W ten sposób zaliczyłem tez swoja, banalna i nieprofesjonalna porcje wspinaczki w Railay J
Marta znowu się wspinala z Michailem, tym razem dłużej, ale pewnie i tak nie do syta… W każdym razie zadowolona – plan zostal zrealizowany, wspinanie w jednym z topowych site’ow na swiecie zaliczone!

Jeśli chodzi o inne ciekawostki, to chyba tylko przygoda w stolowce jest warta wzmianki. Otoz w naszym „osrodku wczasowym” pojawili się 4 faceci, którzy wyglądają jak amerykanski zespol nu metalowy – a to jeden caly w tatuażach, za to lysy i z broda, a to drugi z irokezem, itd. No i wlasnie wieczorem, gdy w porze kolacyjnej zmierzałem do naszego stoliczka niosąc porcję warzyw (prawdziwy twardziel jak się patrzy), od stolika rockersow padlo pytanie „Excuse me, sir, czy to nie pana pluszowa krowka?” i pokazali mi nieduzego brązowego pluszaka. Powiedzialem, ze nie, ale oprocz nas jest jeszcze troche dzieci, wiec może ktos inny zgubil. Smieszne, ale i pouczające – tacy machos, a jakie czule serca w nich bija, przejmujące się losem smutnego dziecka tesknniacego za swoja krowka :)

poniedziałek, 22 lutego 2010

RAILAY ciągle jeszcze

W dalszym ciągu siedzimy w Railay. Plan dzisiejszy był ambitny – nie wiedzieliśmy co bedziemy robić, poza tym, że Marta koniecznie chciala się wspinać w jakimś innym miejscu, co napawało mnie przerażeniem niejakim, gdyż 2 godziny łażenia po skale kosztować mialy jakieś 300 PLN. Byłem pogodzony z tym wydatkiem zawczasu, ale bynajmniej nie usatysfakcjonowany poziomem ceny. Z czasem okazalo się, że wszystko potoczylo się nieco inaczej, ale o tym potem.



Rano klasycznie udaliśmy się na sniadanie, gdzie jedliśmy omlety a Staszek bawil się owocami. Po posilku i sesji basenowej (taka nasza mala tradycja, ze po sniadaniu Staszek wrzuca sobie kamyczki do basenu) poszliśmy na spacer do Diamentowej Groty. No OK., ale szału nie ma. Taka tam jaskinia, tyle ze w jednej pieczarze jest niby-wodospad kwarcytowy. Fajna atrakcja na 10 minut…


Pozniej udaliśmy się na plaze szukac lodki do Ton Sai – plazy, będącej mekka wspinaczy, super site’y i w ogole czad. Chwile zajęło skompletowanie zestawu pasażerów na lodke, która kosztowala nas 100BHT i płynęła 3 minuty! Ale nie było innej opcji na dotarcie tam, wiec co robic? Doplynelismy, faktycznie pelno wspinaczy, wszyscy z linami, w ciżemkach i uprzężach. Marta chyba specjalnie chciala tam pojechac, żeby z jednej strony napawac się ostentacyjnie obnoszoną przez męską część społeczności wspinaczy muskulaturą gornej polowy ciala, a z drugiej, żeby mi pokazac, jak daleko mi do jedynego akceptowanego wśród jej podobnych sportowcow typu budowy ciala. Raczej mnie podobnych otoczakow nie sposób było tam wypatrzec. Nic to.


Ja zostalem ze Staszkiem, a Marta poszla szukac partnera – czyz tonie idealnie otwarty związek? Niestety wszedzie jak wysmiewali i chyba nie za bardzo byli chetni, żeby się zatroszczyc o turystke z Polski. Na szczescie bracia Slowianie zawsze na posterunku. W jednym miejscu spotkała Rosjanina, który kupował (jakżeby inaczej) caly możliwy sprzet – Line, buty, uprząż, ekspresy i co tam jeszcze było mu potrzebne. Michail, bo tak się nazywa ow krezsus, powiedział, ze tez szuka buddy’ego, wiec mogą się powspinac razem. Polezelismy na słońcu, weszliśmy do wody i w koncu slowo cialem się stalo – Marta poszla się wspinac, a ja zostalem ze śpiącym Stasiem. Dzidziuś spal slodko, zaczal się krecic po jakiejs półtorej godziny, wiec się przeniosłem w cichsze miejsce i przygotowałem kaszke. Jeszcze poczytałem, co Pol strony sprawdzając, czy Staszek jeszcze spi, Az w koncu się obudzil. Robilo się już nieco chlodno i od morza wial wiatr, wiec ubralem go cieplej (sobie tez wreszcie założyłem koszulke, bo przedtem spal przykryty nia Stas, wiec musialem paradowac w pelni krasy mojego toczonego, a nie rzeźbionego torsu) i zaczęliśmy posilek. Wszystko szlo dobrze, ale w pewnym momencie zorientowałem się, ze Staszek powtarza BAM, BAM. Tak mowil na zegar u moich rodzicow, który bije co godzina, ale tutaj nie było zadnego zegara – tak mi się zdawalo. Jednak po chwili poszukiwan okazalo się, ze jest, na scianie 15 metro od nas wisial duzy scienny „magnes na Stasia”. BAM, BAM i musielismy podejść. Chyba z 10 razy :) Pozytek jest taki, ze wiemy, ze nasze dziecko mowi. Nie do konca co prawda tak, jakbyśmy chcieli, bo zegar to BAM z nie ZEGAR, ale zawsze cos. A mowi na pewno, bo na naszej stolowce tez wisi zegar i tez jest BAM :)


Po ok. 2 godzinac wrociła Marta. Zrobila wielka dluga droge z emocjonujaca koncowka, gdy musiala sobie przypomniec wszystkie szczegóły autoasekuracji na tyle dobrze, żeby nie zlecieć z gory :) Lecz wszystko poszlo super, czego dowodem są poniższe zdjęcia.


Marta na skale na gorze...

A to widok na dol :)

Wracalismy w pospiechu, bo się już zaczynalo zmierzchac, a tutaj ciemność zapada natychmiast prawie. Lokalesi poradzili nam, żeby isc po plazy i kamieniach – jest odplyw, wiec spokojnie (tak i z dzieckiem, i z wozkiem na reku) da się dojsc do plazy, z ktorej wypywalismy lodka. Kutasy glupie, to chyba taki sam narod jak gorale – tak, ta hala to 20 minut i już jesteście na miejscu, panocku. Dalo się przejść, dotarliśmy bez dramatow, ale bezpieczne to nie było. Skaly duze, ostra, sliskie – zdecydowanie nie na spacer z chłopczykiem na reku. Nikomu bym tego nie polecal. Ale nic to, pokonaliśmy trudność, Staszek był bardzo dzielny i grzeczny (generalnie jest tutaj calkiem spokojny), wiec nie ma co lamentowac.

Sielski widok nie zapowiadajacy grozy przejscia przez skaly :)


Wieczor był smaczny (kolacyjnie) i męczący (sypialnianie), bo Staszek zamiast ladnie zasnąć jak przez ostatnie dwa dni, nie dawal się polozyc i uśpić przez ponad 2 godziny. Dopiero około 23:15 padl w namiocie, po sesji bujania na rękach. Najgorsze jest to, ze pozne kladzenie się spac nijak się ma do pory wstawania. 7:30 to standard.

Dzisiaj znowu Marta idzie w gory, znowu do Ton Sai (tym razem lodzia z dwie strony), znowu z Michailem. Zaleta jest taka – to ta zapowiadana odmiana z początku posta – ze zamiast 3000 BHT za private guide nie placi nic. Milutko, ale już zaczyna przebąkiwać, ze skoro oszczędziła tyle kasy, to może sobie cos kupic. No jasne!

W Railay

Nieco niedospani, ale w zaskakująco dobrej formie zebralismy się rano z pokoju a gratisowe sniadanie. Oczekiwania były wieksze niż to, co otrzymaliśmy – herbata, kawa, tosty (wywalczone po klotni z obsluga), troche dżemu i jogurt. No i kilka bananow, glownie z mysla o Stasiu wziętych. Generalnie padaka. Co nasuwa mi powazne wątpliwości, co do moich „proteinowych czwartkow” – raczej w pelnie miesnie to ja się tutaj nie wyżywię… Ani nawet w pelni rybnie, ani jogurtami 0%, itp. Chyba będę musial zawiesic i po powrocie zrobic sobie higieniczne „uderzenie Protal” dla oczyszczenia organizmu z tłuszczu i węglowodanów :) Bo jak tutaj jesc rozsądnie, gdy wszędzie serwują ryż?! Całe szczęście jest tak gorąco, że nie bardzo chce się jeść. Wczoraj na pocieszenie kupielm sobie lokalne chipsy rybne, na których było napisane, ze to znakomite źródło rybiego białka. No coż, zobaczymy jak to będzie. Mam nadzieje, ze wiecej niż 73 kg nie będę ważył po powrocie. Inaczej spisuję wyjazd na straty!



Jeśli chodzi o podróz do Railay, to na pewno idealnie sprawdzila się opcja wykupienia pakietu „pokój+przejazd”, coś czego dotychczas nie praktykowaliśmy ze względów ideologiczno-oszczednosciowych. A tak – wyszliśmy z hotelu, zabrali nas busikiem na przystan, Tam na lodke i w droge. Lodz duza, kabina klimatyzowana (jak szalona, ale na szczescie mielismy bluzke, czapeczke i kocyk dla Malego. Doplynelismy troche przed poludniem. Nieprawdopododobne, ile mamy rzeczy! Nie wiem, jak się udaje innym ludziom z maluchami mieć mniej – może nie sikajado pieluchy, tylko pod siebie? Albo jedza Green curry z krabami zamiast obiadków Gerber?


Pierwsza porcja bagazu...

I druga :-D
Zalogowalismy się w knajpce i wyruszyłem na poszukiwanie noclegu. Ku mojemu niepomiernemu zaskoczeniu prawie wszedzie było pelno! I to nawet w takich na maxa wypasionych resortach, gdzie zajrzałem przez pomylke – pokoj za 800 PLN to nawet dla dziecka za drogo :)


Na szczescie po półtorej godziny poszukiwan (i wyrzutów sumienia, ze tyle to trwa, podczas gdy Marta sama ze Stasiem zostala przy plazy) znalazłem 3 opcje. Bungalow za 700 BHT – klasyka gatunku, drewniany, na wysokim podeście, maly i generalnie w stylu backpareskim. Pokoj z widokiem na basen, a w zasadzie na jakas sadzawke, wielki, z Klima, szklanymi drzwiami z kiepskim zamkiem i lazienka z wanna za 2000 i jeszcze jeden pokoj podobny, tylko mniejszy i bez wanny. Skonczylismy zas w domku przy basenie, drewnianym i ladnym, za 2200 BHT. Nie jest tanio, takie wakacje wczasowe troche, bo i basen, i jakies rodziny z dziećmi, ale za to czysto przynajmniej, sciela łóżka i zmieniaja reczniki codziennie, no i śniadania są z prawdziwego zdarzenia. Omlety rozmaite, jajecznica, nawet nieco mieska! Do tego naturalnie napoje i owoce, co szczególnie podoba się Staszkowi, który zakochal się w arbuzach. My te milość tylko podsycamy, bo arbuz to w sumie sama woda, a dziecko nam rosnie wiecej niepijace, wiec chociaż niech tak przyswaja plyny. Dodatkowy bonus to możliwość ściskania kawałków arbuza na miazge mala raczka :)




Samo Railay to nie jest jakis szal – dwie plaze, wschodnia i zachodnia (po dwoch stronach półwyspu), wszedzie resorty mniej i bardziej atrakcyjne, wszedzie knajpy, wszedzie mini markety przyosrodkowe, gdzie jest drogo i nie za bogato z wyborem… Wszedzie jest zreszta drogo, jak to w kurortach. Ale okazalo się, ze nasza hotelowa knajpa nie dosyc, ze daje rade rano, to i wieczorem jest godna polecenia. Bardzo zacne szaszłyki warzywno-rybne serwuje w znośnej cenie, szczególnie jak się doda do tego nielimitowany bar sałatkowo-deserowy. Nie wynieslismy salatki w wiaderku na potem (wiem, ze niektórym na pewno przeszla taka mysl przez glowe), ale za to wciągnęliśmy po 4 smazone banany na przykład. A Staszek rozgniotl chyba z 15 kawalkow arbuza :)




Dla Staszka wielka frajda jest basen, w którym wydzielono czesc plytka i do ktorej po ubraniu w kapoczek go wkladamy. Jest szalenie zadowolony, przebiera nogami, wrzuca kamyki i patrzy jak spadaja na dno, chlapie i piszczy – no po protu szczescie malego czlowieka nie zna granic!


W wodzie...


I na brzegu :)Podstawowa atrakcja regionu jest wspinaczka – dlatego tak z synem się upieraliśmy, żeby tutaj przyjechac. Nie wyobrażaliśmy sobie innego scenariusza. Jednak na miejscu okazalo się, ze on jest za maly, ja mam problemy z reka (a i noga tez, bo strasznie stłukłem sobie paznokiec w duzym palcu gdy niosłem 500 kg naszych bagazy), wiec jedyna, która chcąc nie chcąc, może się wspinac jest Marta.




A skoro tak, to konieczny jest zakup przewodnika wspinaczkowego po regionie – jak na Jurze będzie padalo to zawsze można się wyrwać na weekend w region Krabi :)


Wstepny plan (ugadany w szkole wspinania) zakładał, ze Marta pojawi się o 9:00 na scianie. Niestety o 9:15 to ja nas dopiero zagnalem na sniadanie, wiec popołudniowe skalki o 14:00 były jedynym dostępnym wyborem. Co się ziściło – Marta się wspinala, na początku traktowali ja nieco z rezerwa, by nie powiedziec pobłażliwie (jako, ze większość ludzi tam, to jednodniowi wspinacze, którzy szukaja odmiany od drinkow z palemka i smazenia się na piasku). Ale po kilku wejsciach już traktowali ja powaznie, a na koniec zrobila piekne, dlugie i wysokie wejscie z przewieszka (fachowo zwane dachem”), na jakie żaden ze wspinaczy kursowych, którzy okupowali sciane by się nawet nie marzyl porywać.




I to chyba wszystko na razie – jutro planujemy jeszcze się wspinac, może obejrzec grote diamentowa, może chwilke poleżeć przy basenie… dzien jak co dzien…


Aha, na koniec jedna samokrytyczna uwaga – już dwa razy snila mi się praca… Pierwszy raz w zyciu cos takiego mi się przydaza, ja generalnie nie pamiętam co mi się sni. Teraz zcale szczescie szczegółów tez sobie nie przypominam, ale sam fakt, ze wiem co to było mnie niszczy. Chyba po powrocie mam trzy wyjscia – wizyta u specjalisty i bateria srodkow psychotropowych, nastepny urlop, żeby zapomniec o pracy bardziej, albo wygrana w totka i zapomnienie o pracy na zawsze  Ja celuje w ten trzeci wariant, ale czy się uda – nie wiem...


Z Singapuru do Phuket i kilka wrazen na miejscu

Jak pisałem wczesniej, udało nam sie pokonać trudności z rezerwacja, a nawet zawalczyc o przeslanie bagażu do Singapuru, co przez chwile wcale nie bylo takie pewne. Na szczescie wszystko sie potoczylo po naszej mysli - wsiedlismy prawie pierwsi do Jumbo Jeta, mielismy dla siebie caly 3 osobowy rząd foteli (probowal sie dosiąść jakiś facet, ale udało się go relokować) a Staszek dostal wypasione łóżeczko. Myslelismy, ze taka leżanka dla dzieci, to coś w rodzaju plastikowej rynienki, gdzie można dziecko polozyc i juz. Tymczasem bylo to sporawe "pudło", z mataracykiem, poduszeczką, daszkiem... O kocyku nie wspominam, bo w sumie mielismy chyba 5! Ukradlismy sobie tylko jeden, częsciowo dla Stasia, częściowo dla utrzymania tradycji :)



W Singapurze powitała nas pogoda typu ukrop, ale i miłe zaskoczenie, bo JetStar lata z głównego lotniska, więc nie musieliśmy się bujać na terminal budżetowy. Po krótkim oczekiwaniu załadowalismy sie na poklad samolotu, gdzie Staszek zasnął mi na rekach praktycznie jeszcze przed startem. I spał całą drogę, a nawet troche dłużej :)


Jako, że podróże z dzieckiem zobowiązują na lotnisku nie szukaliśmy tanich autobusow ani innych opcji dla ubogich, tylko od razu uderzyliśmy do taxi. 500 BHT (czyli ok. 50PLN) i jechaliśmy sobie Toyotą Camry w komforcie do hotelu. Oczywiście hotel na zdjęciach w necie (a i na wizytowce w recepcji) wyglada znacznie lepiej niż w Realu, szczególnie gdy się uwzględni czynnik otoczenia… Ale generalnie nie było źle – pokoj duży, klima, lóżko tez wielkie, ręczniki, że o TV i czajniku elektrycznym nie wspomnę. W życiu w takich luksusach się nie zatrzymywaliśmy :)

Po wstepnym ogarnieciu się w pokoju poszliśmy cos przekąsić – mimo, ze była już 23:30 lokalnego czasu to ani my, ani tym bardziej nasze maleństwo nie wykazywaliśmy oznak zmęczenia. Szybko wpadliśmy do 7-eleven po wodę, strzeliliśmy fotkę oświetlonej pięknie wizy zegarowej i weszliśmy do loka leskiej knajpy, która mimo poznej pory była calkiem zywa.


Tam zanim jeszcze usiedliśmy zaczely się zachwyty nad Stasiem, od razu jedna kelnerka porwala go na rece i byloby fajnie (wreszcie moglibyśmy sobie porzadnie zjesc, gdy dziecko kto inny bawi), gdyby Staszek w pewnym momencie nie uznal ze dosyc tego dobrego i nie uderzył w ryk… Skonczylo się jedzenie w komforcie, zaczęło się jedzenie z dzieckiem na kolanach. Zaciekawial go ryz (ale bardziej jako coś do rozrzucania niż jedzenia), oczywiście zegar (BAM, BAM - niesamowitą pamięć mają te maluchy) i brudny pudelek, który się tam szwędał. Cale szczeście pudelek nie był zbytnio natarczywy, bo inaczej pewnie popsulyby się mile chwile z obslugą lokalu, która pudelk a wyraznie uwielbiala.


W pokoju myśleliśmy, ze wszystko Pojdzie gladko – w koncu już 1:00, wiec może z racji krotkiego snu dziecko nam padnie. Padlo, ale ok. 3:00, zas pobudka przed 7:00, bo rano przejazd do Railay…

Zanim opowiem o dalszych przygodach kilka krótkich refleksji na temat naszej podróży z dzieckiem. Po pierwsze – jednak jazda z takim maluchem to hardkor (slowo od Marty: wcale nie taki hardkor !)… Ilość gratów przechodzi ludzkie pojecie… No i żywotność takiego malucha jest 10000x większa niż w miare ogarniętych 30-latków Co z kolei ze względów higienicznych chociażby wymaga lepszych i droższych noclegow, bo nie tylko musi być czyściej niż dawniej miewaliśmy w pokojach, ale musi być tez przestrzen, gdzie dziecko może pochodzic, pobawic się, itp. A to zawsze kosztuje – nie ma już mowy o spaniu za 5-7$ w pokoju bez okien i przestrzenią 30 cm dookoła łóżka :) Po drugie – i tak Staś zachowywal się i podróżowal znacznie kulturalniej i spokojniej niż moglibyśmy sobie wymarzyc. Naprawde luksus! Po trzecie wreszcie – faktycznie, wszyscy się do nas uśmiechaja, wszyscy zaczepiają Stasia, jest bardzo sympatycznie. W Lufthansie dostal kaczuszkę pluszową, liczę, że to nie jest jego ostatni prezent :) Wyprawa musi się zwrocic!

Co do mnie zupełnie niepodobne, to przemyśleń mam wiecej! Tym razem już nie dotyczących dziecka, ale generalnie podróżowania – stymulacja dla mnie był fakt, ze prawie do ostatniej chwili mielismy nadzieje na wyjazd semi-grupowy, a nie jak zawsze indywidualny. Ale poukładało się jak zwykle i jesteśmy w Tajlandii sami. W Tajlandii, gdzie kilka razy byliśmy i gdzie zauważamy, ze czujemy się już calkiem zadomowieni. Na przykład – wiemy, ze po zakupy idzie się do 7-eleven. I że jest tam tak na maxa zimno, ze jedno będzie musialo poczekac ze Staszkiem na zewnatrz, żeby się nie przeziębił. Ze wiemy, co lubimy i jakie jedzenie nas ucieszy. W tym kontekście fajnie by było, gdyby był z nami ktos, dla kogo to wszystko byloby nowe, byloby odkrywaniem zupełnie nowego, nowa przygoda w pełnym tego slowa znaczeniu. My tez teraz odkrywamy Tajlandie inna niż zwykle (przez, albo dzieki Stasiowi), ale to jest tylko połowicznie nowe. Z Jaśkami byłoby jeszcze bardziej…

czwartek, 18 lutego 2010

W Singapurze

No i jestesmy - trwajacy jakies jedyne 24 godziny glowny etap podrozy mamy za soba :)
Zaczlo sie trzesieniem ziemi, ale na szczescie pozniej bylo juz tylko lepiej.

Gdy sie czekowalismy mila pani poinforwoala nas, ze lotnisko jest zamkniete do 14:00 ze wzgledu na jakies problemy z radarem. Nic nie przylatuje, nic nie wylatuje. Spox, nasz lot jest o 14:10, pomyslelismy. I myslelismy, ze luzik do chwili, gdy go calkiem nie odwolali. Wtedy sie nieco spielismy, bi nie tylko do Singapuru wieczorem byl wylot, ale potem z Singapuru na Phuket... Spoznienie oznaczaloby przepadniecie biletow, a nie wiem, czy Lufthansa by to uznala...

Cale szczescie dali nam miejsca na lot o 18.10, a nawet vouchery na obiad! Mielismy je na 3 osoby (brawo Stasiu!), po 50 pln kazdy. I za to wszystko (a nawet z doplata 16 pln)  zjedlismy kawalek lososia, kawalek zeberek, szpinak i warzywa na parze. I jedna herbata! Zdzierstwo na tym lotnisku...

Do Frankfurtu po obiedzie dolecielismy spokojnie i bez stresow. Na lotnisku w Niemczech okazalo sie, ze cos sie pokielbasilo z rezerwacja, ale szybka interwencja pozwolila nam pokonac opor materii i czekalismy tylko na wylot :)

RESZTA Pozniej, bo internet mi sie konczy :)

środa, 17 lutego 2010

Już za chwilę...

...wyruszamy.
Spakowani, gotowi do drogi, tylko Stazek jeszcze śpi :)
Niekiepsko będzie, słońce, woda, tajska kuchnia...
Tylko trochę się stresuję, jak Malec da radę.
Ale nic to, będzie dzielny i zniesie wszystko - my też :)

O 14:10 wylatujemy do Frankfurtu, potem o 22:10 do Singapuru.
Na miejscu powinniśmy być przed 17:00 lokalnego czasu. Potem o 20:35 lot na Phuket i już na miejscu.
Tak, tak, mamy zarezerwowany nocleg - w zdecydowanie wyższym standardzie niż na dotychczasowych wyprawach :) Jak dobrze pójdzie, to może nawet coś tam napiszę - powinien być Internet!

środa, 10 lutego 2010

Za tydzień...

...wyrywamy się na swobodę, słońce, pad thai i green curry, ciepłe morze, rybki i rafy, plażę, relaks i na zakończenie mały shopping :) Ciekawe, jak Staszek zniesie długą podróż, jet-lag i zupełnie inny świat. Mam nadzieje, że mu sie spodoba - zreszta innej opcji nie widzę. Jesli mu się nie spodoba, to i nam może się wyjazd nie za bardzo podobać, a tego bysmy nie chcieli :)

Tymczasem jestesmy poza wirem przygotowań, bo zamiast jak ludzie zająć się w pracy organizowaniem istatnich rzeczy do wyjazdu, musimy się zajmować pracą! Nic to, może wieczorem sie uda - musimy jeszcze załatwic ubezpieczenie turystyczne, wykupić recepty na niezbędne leki (tak na wszelki wypadek).

Dla wszystkich śledzących, ale nie obeznanych z najnowszymi informacjami:
- miało byc Bali, ale będzie południowa Tajlandia
- miało byc z Jaśkami, ale będzie tylko nas troje
- miało byc stacjonarnie, ale będzie mobilnie

Ta ostatnia kwestia jest przyczyna sporów między mną a Martą - czy jesli lecimy do Singapuru, potem na Phuket, potem jedziemy do Railey, potem na 3 dni na łódź nurkową, potem na Koh Lantę, potem może na chwilkę na Koh Phi Phi i wreszcie wracamy do Singapuru - to czy to jest wyjazd stacjonarnym czy mobilny? Czas pokaże :)