Jak pisałem wczesniej, udało nam sie pokonać trudności z rezerwacja, a nawet zawalczyc o przeslanie bagażu do Singapuru, co przez chwile wcale nie bylo takie pewne. Na szczescie wszystko sie potoczylo po naszej mysli - wsiedlismy prawie pierwsi do Jumbo Jeta, mielismy dla siebie caly 3 osobowy rząd foteli (probowal sie dosiąść jakiś facet, ale udało się go relokować) a Staszek dostal wypasione łóżeczko. Myslelismy, ze taka leżanka dla dzieci, to coś w rodzaju plastikowej rynienki, gdzie można dziecko polozyc i juz. Tymczasem bylo to sporawe "pudło", z mataracykiem, poduszeczką, daszkiem... O kocyku nie wspominam, bo w sumie mielismy chyba 5! Ukradlismy sobie tylko jeden, częsciowo dla Stasia, częściowo dla utrzymania tradycji :)
W Singapurze powitała nas pogoda typu ukrop, ale i miłe zaskoczenie, bo JetStar lata z głównego lotniska, więc nie musieliśmy się bujać na terminal budżetowy. Po krótkim oczekiwaniu załadowalismy sie na poklad samolotu, gdzie Staszek zasnął mi na rekach praktycznie jeszcze przed startem. I spał całą drogę, a nawet troche dłużej :)
Jako, że podróże z dzieckiem zobowiązują na lotnisku nie szukaliśmy tanich autobusow ani innych opcji dla ubogich, tylko od razu uderzyliśmy do taxi. 500 BHT (czyli ok. 50PLN) i jechaliśmy sobie Toyotą Camry w komforcie do hotelu. Oczywiście hotel na zdjęciach w necie (a i na wizytowce w recepcji) wyglada znacznie lepiej niż w Realu, szczególnie gdy się uwzględni czynnik otoczenia… Ale generalnie nie było źle – pokoj duży, klima, lóżko tez wielkie, ręczniki, że o TV i czajniku elektrycznym nie wspomnę. W życiu w takich luksusach się nie zatrzymywaliśmy :)
Po wstepnym ogarnieciu się w pokoju poszliśmy cos przekąsić – mimo, ze była już 23:30 lokalnego czasu to ani my, ani tym bardziej nasze maleństwo nie wykazywaliśmy oznak zmęczenia. Szybko wpadliśmy do 7-eleven po wodę, strzeliliśmy fotkę oświetlonej pięknie wizy zegarowej i weszliśmy do loka leskiej knajpy, która mimo poznej pory była calkiem zywa.
Tam zanim jeszcze usiedliśmy zaczely się zachwyty nad Stasiem, od razu jedna kelnerka porwala go na rece i byloby fajnie (wreszcie moglibyśmy sobie porzadnie zjesc, gdy dziecko kto inny bawi), gdyby Staszek w pewnym momencie nie uznal ze dosyc tego dobrego i nie uderzył w ryk… Skonczylo się jedzenie w komforcie, zaczęło się jedzenie z dzieckiem na kolanach. Zaciekawial go ryz (ale bardziej jako coś do rozrzucania niż jedzenia), oczywiście zegar (BAM, BAM - niesamowitą pamięć mają te maluchy) i brudny pudelek, który się tam szwędał. Cale szczeście pudelek nie był zbytnio natarczywy, bo inaczej pewnie popsulyby się mile chwile z obslugą lokalu, która pudelk a wyraznie uwielbiala.
W pokoju myśleliśmy, ze wszystko Pojdzie gladko – w koncu już 1:00, wiec może z racji krotkiego snu dziecko nam padnie. Padlo, ale ok. 3:00, zas pobudka przed 7:00, bo rano przejazd do Railay…
Zanim opowiem o dalszych przygodach kilka krótkich refleksji na temat naszej podróży z dzieckiem. Po pierwsze – jednak jazda z takim maluchem to hardkor (slowo od Marty: wcale nie taki hardkor !)… Ilość gratów przechodzi ludzkie pojecie… No i żywotność takiego malucha jest 10000x większa niż w miare ogarniętych 30-latków Co z kolei ze względów higienicznych chociażby wymaga lepszych i droższych noclegow, bo nie tylko musi być czyściej niż dawniej miewaliśmy w pokojach, ale musi być tez przestrzen, gdzie dziecko może pochodzic, pobawic się, itp. A to zawsze kosztuje – nie ma już mowy o spaniu za 5-7$ w pokoju bez okien i przestrzenią 30 cm dookoła łóżka :) Po drugie – i tak Staś zachowywal się i podróżowal znacznie kulturalniej i spokojniej niż moglibyśmy sobie wymarzyc. Naprawde luksus! Po trzecie wreszcie – faktycznie, wszyscy się do nas uśmiechaja, wszyscy zaczepiają Stasia, jest bardzo sympatycznie. W Lufthansie dostal kaczuszkę pluszową, liczę, że to nie jest jego ostatni prezent :) Wyprawa musi się zwrocic!
Co do mnie zupełnie niepodobne, to przemyśleń mam wiecej! Tym razem już nie dotyczących dziecka, ale generalnie podróżowania – stymulacja dla mnie był fakt, ze prawie do ostatniej chwili mielismy nadzieje na wyjazd semi-grupowy, a nie jak zawsze indywidualny. Ale poukładało się jak zwykle i jesteśmy w Tajlandii sami. W Tajlandii, gdzie kilka razy byliśmy i gdzie zauważamy, ze czujemy się już calkiem zadomowieni. Na przykład – wiemy, ze po zakupy idzie się do 7-eleven. I że jest tam tak na maxa zimno, ze jedno będzie musialo poczekac ze Staszkiem na zewnatrz, żeby się nie przeziębił. Ze wiemy, co lubimy i jakie jedzenie nas ucieszy. W tym kontekście fajnie by było, gdyby był z nami ktos, dla kogo to wszystko byloby nowe, byloby odkrywaniem zupełnie nowego, nowa przygoda w pełnym tego slowa znaczeniu. My tez teraz odkrywamy Tajlandie inna niż zwykle (przez, albo dzieki Stasiowi), ale to jest tylko połowicznie nowe. Z Jaśkami byłoby jeszcze bardziej…
poniedziałek, 22 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
dziękujemy, że nadal o nas myślicie i pamiętacie :) aż się wzruszyłam :)
OdpowiedzUsuńŚledzimy Wasze poczynania i prawie jakbyśmy tam byli :) "prawie" czyli pomijając fakt odległości (8500km) i różnicy temeratur (ok.30 stopni Celsjusza)
magda