poniedziałek, 22 lutego 2010

RAILAY ciągle jeszcze

W dalszym ciągu siedzimy w Railay. Plan dzisiejszy był ambitny – nie wiedzieliśmy co bedziemy robić, poza tym, że Marta koniecznie chciala się wspinać w jakimś innym miejscu, co napawało mnie przerażeniem niejakim, gdyż 2 godziny łażenia po skale kosztować mialy jakieś 300 PLN. Byłem pogodzony z tym wydatkiem zawczasu, ale bynajmniej nie usatysfakcjonowany poziomem ceny. Z czasem okazalo się, że wszystko potoczylo się nieco inaczej, ale o tym potem.



Rano klasycznie udaliśmy się na sniadanie, gdzie jedliśmy omlety a Staszek bawil się owocami. Po posilku i sesji basenowej (taka nasza mala tradycja, ze po sniadaniu Staszek wrzuca sobie kamyczki do basenu) poszliśmy na spacer do Diamentowej Groty. No OK., ale szału nie ma. Taka tam jaskinia, tyle ze w jednej pieczarze jest niby-wodospad kwarcytowy. Fajna atrakcja na 10 minut…


Pozniej udaliśmy się na plaze szukac lodki do Ton Sai – plazy, będącej mekka wspinaczy, super site’y i w ogole czad. Chwile zajęło skompletowanie zestawu pasażerów na lodke, która kosztowala nas 100BHT i płynęła 3 minuty! Ale nie było innej opcji na dotarcie tam, wiec co robic? Doplynelismy, faktycznie pelno wspinaczy, wszyscy z linami, w ciżemkach i uprzężach. Marta chyba specjalnie chciala tam pojechac, żeby z jednej strony napawac się ostentacyjnie obnoszoną przez męską część społeczności wspinaczy muskulaturą gornej polowy ciala, a z drugiej, żeby mi pokazac, jak daleko mi do jedynego akceptowanego wśród jej podobnych sportowcow typu budowy ciala. Raczej mnie podobnych otoczakow nie sposób było tam wypatrzec. Nic to.


Ja zostalem ze Staszkiem, a Marta poszla szukac partnera – czyz tonie idealnie otwarty związek? Niestety wszedzie jak wysmiewali i chyba nie za bardzo byli chetni, żeby się zatroszczyc o turystke z Polski. Na szczescie bracia Slowianie zawsze na posterunku. W jednym miejscu spotkała Rosjanina, który kupował (jakżeby inaczej) caly możliwy sprzet – Line, buty, uprząż, ekspresy i co tam jeszcze było mu potrzebne. Michail, bo tak się nazywa ow krezsus, powiedział, ze tez szuka buddy’ego, wiec mogą się powspinac razem. Polezelismy na słońcu, weszliśmy do wody i w koncu slowo cialem się stalo – Marta poszla się wspinac, a ja zostalem ze śpiącym Stasiem. Dzidziuś spal slodko, zaczal się krecic po jakiejs półtorej godziny, wiec się przeniosłem w cichsze miejsce i przygotowałem kaszke. Jeszcze poczytałem, co Pol strony sprawdzając, czy Staszek jeszcze spi, Az w koncu się obudzil. Robilo się już nieco chlodno i od morza wial wiatr, wiec ubralem go cieplej (sobie tez wreszcie założyłem koszulke, bo przedtem spal przykryty nia Stas, wiec musialem paradowac w pelni krasy mojego toczonego, a nie rzeźbionego torsu) i zaczęliśmy posilek. Wszystko szlo dobrze, ale w pewnym momencie zorientowałem się, ze Staszek powtarza BAM, BAM. Tak mowil na zegar u moich rodzicow, który bije co godzina, ale tutaj nie było zadnego zegara – tak mi się zdawalo. Jednak po chwili poszukiwan okazalo się, ze jest, na scianie 15 metro od nas wisial duzy scienny „magnes na Stasia”. BAM, BAM i musielismy podejść. Chyba z 10 razy :) Pozytek jest taki, ze wiemy, ze nasze dziecko mowi. Nie do konca co prawda tak, jakbyśmy chcieli, bo zegar to BAM z nie ZEGAR, ale zawsze cos. A mowi na pewno, bo na naszej stolowce tez wisi zegar i tez jest BAM :)


Po ok. 2 godzinac wrociła Marta. Zrobila wielka dluga droge z emocjonujaca koncowka, gdy musiala sobie przypomniec wszystkie szczegóły autoasekuracji na tyle dobrze, żeby nie zlecieć z gory :) Lecz wszystko poszlo super, czego dowodem są poniższe zdjęcia.


Marta na skale na gorze...

A to widok na dol :)

Wracalismy w pospiechu, bo się już zaczynalo zmierzchac, a tutaj ciemność zapada natychmiast prawie. Lokalesi poradzili nam, żeby isc po plazy i kamieniach – jest odplyw, wiec spokojnie (tak i z dzieckiem, i z wozkiem na reku) da się dojsc do plazy, z ktorej wypywalismy lodka. Kutasy glupie, to chyba taki sam narod jak gorale – tak, ta hala to 20 minut i już jesteście na miejscu, panocku. Dalo się przejść, dotarliśmy bez dramatow, ale bezpieczne to nie było. Skaly duze, ostra, sliskie – zdecydowanie nie na spacer z chłopczykiem na reku. Nikomu bym tego nie polecal. Ale nic to, pokonaliśmy trudność, Staszek był bardzo dzielny i grzeczny (generalnie jest tutaj calkiem spokojny), wiec nie ma co lamentowac.

Sielski widok nie zapowiadajacy grozy przejscia przez skaly :)


Wieczor był smaczny (kolacyjnie) i męczący (sypialnianie), bo Staszek zamiast ladnie zasnąć jak przez ostatnie dwa dni, nie dawal się polozyc i uśpić przez ponad 2 godziny. Dopiero około 23:15 padl w namiocie, po sesji bujania na rękach. Najgorsze jest to, ze pozne kladzenie się spac nijak się ma do pory wstawania. 7:30 to standard.

Dzisiaj znowu Marta idzie w gory, znowu do Ton Sai (tym razem lodzia z dwie strony), znowu z Michailem. Zaleta jest taka – to ta zapowiadana odmiana z początku posta – ze zamiast 3000 BHT za private guide nie placi nic. Milutko, ale już zaczyna przebąkiwać, ze skoro oszczędziła tyle kasy, to może sobie cos kupic. No jasne!

1 komentarz:

  1. Hej, ale fajnie sobie podrózujecie. A ile ma Staś? My się wybieramy na 2 -3 miesiące do Tajlandii z 9miesięcznym Ignasiem, ale tak bardziej stacjonarnie, pomieszkać sobie, więc z uwagą będę śledzić Wasze doświadczenia.

    OdpowiedzUsuń