No i tak, wakacje sie kończą, z Phi Phi plyniemy na Phuket. Na wyspie nie robilismy juz zupelnie nic ciekawego, bo czy mozna tak nazwac kupienie magnesow na lodowke? Nie powiedzialbym, nawet majac na uwadze emerycko-rodzinny charakter naszej wycieczki...
Ciekawym przezyciem natomiast byl sam przejazd na Phuket. Po pierwsze wielka i wypasiona krypa, prawie statek milości :) Po drugie ladne okolice, dużo latających rybek, wysepek dookoła, stateczkow rybackich... Po trzecie wreszcie i przede wszystkim - Japończycy na pokładzie. To jest zabawna nacja, zawsze z aparatem, zawsze usmiechnieta, a jak mloda, to jeszcze na maxa przestylizowana (szczegolnie dotyczy to kolesi). Ale abstrahujac od mody to warto wiedziec, ze maja kompletnego fiola na punkcie malych bialych dzieci, a przynajmniej dotyczy to Staszka. Znowu kazdy chcial go dotknac (jak gwiazde rocka albo papieza - jak szlismy sobie miedzy fotelami, to kazdy go chociaz musial musnac, moze na szczescie?), albo zabawic, albo przyciagnac uwage. Najwieksze szczescie, to jak dawalismy go im potrzymac - wtedy blyskały flesze i osoba dzierżąca naszą pociechę zyskiwala status gwiazdy :) A samych siebie przeszli, gdy otoczyli na wianuszkiem, wszyscy okolo pięćdziesiątki i zaczęli choralnie wystawiac do Stasia języki, bo bardzo musie to podobało. Wariatkowo normalnie.
Na Phuket zatrzymalismy sie w tym samym hotelu co poprzednio, ktory okazal sie nader korzystnie ulokowany przy centrum handlowym. Od razu tam pognalismy, zrobilismy zakupy spozywcze troche, jakies bzdetki innego rodzaju, ale zadnych ciekawych i istotnych pozycji nie nabylismy. Warty odnotowania byl sklep z zabawkami - pelen japonskiego stuffu, zawieszki na komorki, pluszaki z filmow, itp.
Mielismy tez jedna przygode. Postanowilismy zakosztowac lokalnej kuchni w lokalnej knajpce. Ja chciałem pad thai, Marta jakieś warzywa. Usłużna pani wziela od nas Stasia, zeby sie nim zaopiekować. OK, nic nowego w koncu. Ale niestety nic nie działało jak trzeba. Po pierwsze jedzenie bylo jakies nie za bardzo - pad thai mial chyb apodroby z kurczaka zamiast miesa, mimo, ze kelnerka twierdzila, ze to mieso. Na pytanie jakie, odpowiadala, ze mieso i juz! A po drugie, i gorsze, okazalo sie, ze Staszka przejal wlasciciel knajpy i zaczal go na zapleczu karmic jakims lodem wyciagnietym z obsranej lodowki, gdzie trzymaja niezywe kalmary, itp. Wkurwiłem sie niemilosiernie, wyrwalem mu malucha z rak (dobrze, ze po ryju nie nakladlem), zabralem Marte i wyszlismy. Cale szczescie nikt za nami nie polazl domagac sie zaplaty, bo moglbym nie zdzierżyć. Bogu dzięki Staszkowi nic sie nie stalo, nie mial zadnych "sensacji" ani innych atrakcji zwiazanych z "ochladzajacą" inicjatywą lokalesów. Co za debile, no ja pieprzę!
Z Phuket polecielismy do Singapuru. Tam naprawdę nie zobaczylismy prawie nic, co warto by opisac - wszystkie atrakcje turystyczne zaliczylismy poprzednio, teraz priorytetem byl shopping. No i faktycznie sie udal, pierwszego dnia puscilismy mase pieniedzy w GAPie, a także w kilku innych mniejszych miejscach, jak Esprit :)
Troche oszukuje z tym brakiem atrakcji do opisania - uczciwie mowiac to byly dwie. Pierwsza to nasz hotel. Zaklepalismy sobie najdroższy mozliwy pokoj, Executive Deluxe. I jakie bylo zaskoczenie, kiedy okazalo sie, ze najwiekszy pokoj w hotelu ma ok 12 m2, dwie lazienki i poczekalnie usytuowana po przejsciu przez sypialnie... Jakis dziwny system, ale dzieki temu mielismy miejsce na namiocik Stasia, w standardowym pokoju my bysmy sie ledwo wcisneli, gdzie spal by synek nie mam pojecia :) A druga atrakcja to ZOO. Skoro wszystko wydalismy pierwszego dnia, to drugiego musielismy jakoś się ogarnąć i spedzic sensownie czas pozostaly do wylotu. Zdecydowalismy sie na ZOO, ponoc bardzo fajne i w dodatku nieogladane poprzednio. Jechalo sie z godzine z dwiema przesiadkami, ale bardzo bylo warto. ZOO w takim klimacie troche safari - żadnych klatek, żadnych krat, zwierzaki niemal na wolnosci, mozna popatrzec czasem z bardzo bliska, czasem prawie dotknac... Bylismy zachwyceni (nawet Marta, ktora zoologow tak nie bardzo uważa), liczylismy że Staszek też doceni, ale chyba to jednak za wczesnie... Widzielismy biale tygrysy, krokodyla, lemury, pigmy hippos... Super, super, jakby ktoś był przejazdem w Singapurze to koniecznie polecamy :)
O polnocy odlecielismy do domu. Podroz powrotna byla rownie udana jak ta do Azji. Staszek spal, potem sie obudzil, ale byl grzeczny... W drugim samolocie tez spal, wiec to chyba po prostu idealne dziecko :) Jedyny stresik to przebiezka po lotnisku w Monachium, gdzie mielismy 45 minut czasu miedzy przylotem i wylotem i oznaczalo to, ze musielismy doslownie przebiec od samolotu do samolotu. Ale sie udalo i razem z 15 innymi osobami, ktore o swicie w niedziele nie maja co robic polecielismy do Warszawy :)
Po
wtorek, 16 marca 2010
czwartek, 4 marca 2010
Koh Phi Phi – czyli takie Khao San Road na wyspie
Z Koh Lanty przenieśliśmy się na Phi Phi. Chyba jedna z najbardziej znanych wysp, jedna z najbardziej tez zmasakrowanych przez tsunami z 2004 roku. Wszytskie spotkane osoby, a i czasem zawczasu w Polsce mówiły, zbysmy sobie odpuścili, bo to zaglebie turystyczne, taka Łeba, plaze zapchane, nic z dawnego uroku, itp., itd. Ale my nie majac co robic już za bardzo na rodzinnej Koh Lancie zdecydowaliśmy się spróbować. Przejazd raptem 1,5 godzinki, wiec naprawde luksusik.
Na miejscu troche musieliśmy poszukac noclegu, chociaż w sumie bardziej odbylo się to na statku za pomoca uczynnych (pewnie za sprawa jakiegos procentu od urobku) stewardow, którzy przynosili nam folderki. Po wyladowaniu zaklepaliśmy sobie pokoj w takiej niby bardziej cichej okolicy, a tragarz zabral wozek z naszymi bagazami . Mimo, ze wyspa taka popularna i znana, to nie ma na niej ruchu kolowego! Zadnych aut, tuk-tukow czy nawet motorkow. Rowery i taczkowe wozki na bagaze to podstawa taboru. Zupelnie bez zenady dajemy nosic nasze graty, jest ich tyle, ze samo patrzenie jest meczace…
W hotelu okazalo się, ze jednak podnosimy sobie standard, bo skoro to ostatnie noce na wyspie… :) Wiec mamy mily domek z niezłym nawet widoczkiem, a basen w osrodku jest naprawde wypasiony! Plasko się konczy i jest z niego widok na zatoczke – kurcze, naprawde jak z folderkow!
Samo Phi Phi jest gesto zabudowane w okolicach portu, ma mnóstwo knajpek i sklepikow, kramy i bazar, sprzedaja tam prawie wszystko, wszedzie ktos cie zaczepia i namawia – a to na wycieczke lodzia, a to na nurkowanie, na obiad, na zakup jakiejs szmaty… Jest goraco (co za nowina), ale troche czasem wieje i jest cien od budynkow. Bardzo duze zageszczenie turytsow, fakt, ale nie robi to jakiegos masakrycznego wrazenia. Przez to, ze jest siec uliczek, a nie jeden glowny, 500 metrowy deptak jak w Jastarni, ci wszyscy ludzie się jakos rozpierzchaja i gubia. Poza tym wyspa jest bardzo malownicza, ma piekne skaly, wode czysta jak krysztal i piasek bialy i drobny. No klisza, banal i tandeta, ale wyglada to jak marzenie :)
Inna sprawa jest imprezowy charakter tego miejsca. Mysmy chcieli nocleg na uboczu, bez głośnej knajpy i taki dostaliśmy. Co z tego, skoro kilometr dalej na plazy jest bar, z którego walą basy do 3 w nocy?! Ale daliśmy rade, troche za sprawa Dextera, wczoraj wrzuciliśmy sobie chyba 5 odcinkow, żeby zakończyć pierwsza serie :)
Dzisiaj Marta poszla sie wspinac (no bo jak to, niby dlaczego nie, kurcze blade?), a ja babysittowac. Moja rozrywka byla lepsza, bo nie trzeba za nia placic, a poziom zmeczenia jaki powoduje ten aktywny wypoczynek jest wiekszy :) Na szczescie nie bylo tak zle, Staszek nie robil wielkich hec, a nawet zakumplowal sie z jakims malym lokalesem, ktory pozyczyl mu pilke :)
Wieczorkiem spacerek usypiajacy dziecko, kolacja w milej resteuracyjce, w ktorej Stas bardzo przypadl do gustu kucharce, ktora po ugotowaniu nam jedzenia zajela sie nim, zebysmy mogli zjesc nie na zmiane! Doprawdy taka postawa osblugi to jest cos, co zasluguje na napiwek!
Na koniec jeszcze dwie anegdoty. Pierwsza to smieszny kot, ktory mieszka w lodowce na napoje. W jednym ze sklepow wielki szary puchaty kocur przesiaduje we wlaczonej i dobrze mrozocej lodowce razem z piwem, cola i woda. To swiadczy chyba dobitnie o temperaturze, skoro nawet zwierzaki sie tak chlodza :)
Druga historyjka dotyczy loklanych produktow. Ja jestem za ich probowaniem, Marta tak srednio. Ona w ogole tak ma, ze jak cos jej posmakuje, to moze jesc tylko to i nie ma potrzeby zmian czy nowosci. Ja dokladnie odwrotnie, licze sie z mozliwoscia kleski, ale gna mnie cos do testowania nowych rzeczy. I razu jednego kupilem tutejsze andruty o smaku duriana. Takie cienkie wafelki, troche smazelina podjezdzajace, ale smakowite bardzo - przynajmniej dla mnie. MArcie oczywiscie nie za bardzo lezaly, za to ich najwiekszym milosnikiem zostal Staszek. Lepiej go uciszaja od Miskoptow, pierwszorzednie sie nimi zajada. Problem tylko jest taki, ze mimo iz w opakowaniu bylo 10 mniejszych paczuszek to ostatnia wlasnie nam sie konczy (bo zanim sie zorientowalismy w ich wartosci dla dziecka, to ja pozarlem chyba z 5 :)), a nigdzie nie mozemy ich znalezc juz... Naturalnie zaden Taj nie rozumie, jak mu tlumaczymy, czego szukamy, w najlepsyzm wypadku przynosza nam owoca, w najgorszym wafelki...
Na miejscu troche musieliśmy poszukac noclegu, chociaż w sumie bardziej odbylo się to na statku za pomoca uczynnych (pewnie za sprawa jakiegos procentu od urobku) stewardow, którzy przynosili nam folderki. Po wyladowaniu zaklepaliśmy sobie pokoj w takiej niby bardziej cichej okolicy, a tragarz zabral wozek z naszymi bagazami . Mimo, ze wyspa taka popularna i znana, to nie ma na niej ruchu kolowego! Zadnych aut, tuk-tukow czy nawet motorkow. Rowery i taczkowe wozki na bagaze to podstawa taboru. Zupelnie bez zenady dajemy nosic nasze graty, jest ich tyle, ze samo patrzenie jest meczace…
W hotelu okazalo się, ze jednak podnosimy sobie standard, bo skoro to ostatnie noce na wyspie… :) Wiec mamy mily domek z niezłym nawet widoczkiem, a basen w osrodku jest naprawde wypasiony! Plasko się konczy i jest z niego widok na zatoczke – kurcze, naprawde jak z folderkow!
Samo Phi Phi jest gesto zabudowane w okolicach portu, ma mnóstwo knajpek i sklepikow, kramy i bazar, sprzedaja tam prawie wszystko, wszedzie ktos cie zaczepia i namawia – a to na wycieczke lodzia, a to na nurkowanie, na obiad, na zakup jakiejs szmaty… Jest goraco (co za nowina), ale troche czasem wieje i jest cien od budynkow. Bardzo duze zageszczenie turytsow, fakt, ale nie robi to jakiegos masakrycznego wrazenia. Przez to, ze jest siec uliczek, a nie jeden glowny, 500 metrowy deptak jak w Jastarni, ci wszyscy ludzie się jakos rozpierzchaja i gubia. Poza tym wyspa jest bardzo malownicza, ma piekne skaly, wode czysta jak krysztal i piasek bialy i drobny. No klisza, banal i tandeta, ale wyglada to jak marzenie :)
Inna sprawa jest imprezowy charakter tego miejsca. Mysmy chcieli nocleg na uboczu, bez głośnej knajpy i taki dostaliśmy. Co z tego, skoro kilometr dalej na plazy jest bar, z którego walą basy do 3 w nocy?! Ale daliśmy rade, troche za sprawa Dextera, wczoraj wrzuciliśmy sobie chyba 5 odcinkow, żeby zakończyć pierwsza serie :)
Dzisiaj Marta poszla sie wspinac (no bo jak to, niby dlaczego nie, kurcze blade?), a ja babysittowac. Moja rozrywka byla lepsza, bo nie trzeba za nia placic, a poziom zmeczenia jaki powoduje ten aktywny wypoczynek jest wiekszy :) Na szczescie nie bylo tak zle, Staszek nie robil wielkich hec, a nawet zakumplowal sie z jakims malym lokalesem, ktory pozyczyl mu pilke :)
Wieczorkiem spacerek usypiajacy dziecko, kolacja w milej resteuracyjce, w ktorej Stas bardzo przypadl do gustu kucharce, ktora po ugotowaniu nam jedzenia zajela sie nim, zebysmy mogli zjesc nie na zmiane! Doprawdy taka postawa osblugi to jest cos, co zasluguje na napiwek!
Na koniec jeszcze dwie anegdoty. Pierwsza to smieszny kot, ktory mieszka w lodowce na napoje. W jednym ze sklepow wielki szary puchaty kocur przesiaduje we wlaczonej i dobrze mrozocej lodowce razem z piwem, cola i woda. To swiadczy chyba dobitnie o temperaturze, skoro nawet zwierzaki sie tak chlodza :)
Druga historyjka dotyczy loklanych produktow. Ja jestem za ich probowaniem, Marta tak srednio. Ona w ogole tak ma, ze jak cos jej posmakuje, to moze jesc tylko to i nie ma potrzeby zmian czy nowosci. Ja dokladnie odwrotnie, licze sie z mozliwoscia kleski, ale gna mnie cos do testowania nowych rzeczy. I razu jednego kupilem tutejsze andruty o smaku duriana. Takie cienkie wafelki, troche smazelina podjezdzajace, ale smakowite bardzo - przynajmniej dla mnie. MArcie oczywiscie nie za bardzo lezaly, za to ich najwiekszym milosnikiem zostal Staszek. Lepiej go uciszaja od Miskoptow, pierwszorzednie sie nimi zajada. Problem tylko jest taki, ze mimo iz w opakowaniu bylo 10 mniejszych paczuszek to ostatnia wlasnie nam sie konczy (bo zanim sie zorientowalismy w ich wartosci dla dziecka, to ja pozarlem chyba z 5 :)), a nigdzie nie mozemy ich znalezc juz... Naturalnie zaden Taj nie rozumie, jak mu tlumaczymy, czego szukamy, w najlepsyzm wypadku przynosza nam owoca, w najgorszym wafelki...
Koh Lanta – znowu słabo, ale jednak fajnie
Jak pisałem poprzednio zaklepany i opłacony nocleg na Koh Lancie wydawał nam się być jakimś szczytowym przejawem luksusu, mimo, ze nie najdroższym nawet! Nieco nasze wyobrażenie się przeorganizowalo, gdy dotalismy na miejsce. Po pierwsze nigdzie nie widac morza. Po drugie jakies takie te domki zapyziale, wcale nie nowoczesne i luskuśne. Po trzecie snuja się jakies psy, na uwiezi malpa, troche smierdzi karma dla zwierzakow – padaczka. No i nie ma basenu, na który tak oszczędzaliśmy Stasiowe swimmersy! Generalnie zawiedliśmy się calkiem – ot, tak to bywa jak się człowiek opiera tylko na fotkach z netu. Faktem jest, że na negatywny odbior miejsca wpływ mogly mieć dwa istotne czynniki – brak posilku w dniu przybycia (a dotarliśmy około 15) i odplyw, który z milej plazy robil kamieniste gruzowisko. Potwierdzeniem tej teorii jest zdecydowana zmiana podejścia Marty, gdy już coś zjedliśmy :) Od razu zaczela jej się miejscowka podobac bardziej, a odplywowa plaża nabrala walorow praktycznych, ułatwiających jazde wozkiem po twardym piasku…
W pierwszym odruchu mielismy ochote nawet skrocic nasz pobyt do 2 dni, ale skoro już było zapłacone, a polityki firmowe nie uwzględniają zwrotow… Zostalismy. W sumie wyszlo na to, ze bardzo dobrze wyszlo :) Ale po kolei.
Koh Lanta jest naszym najniższym na poludnie przystankiem w Tajlandii. Slyszelismy, ze wyspa jest popularna i turystyczna na polnocy i bardziej dzika i nieuczeszczana na poludniu. Z racji naszego niebanalnego i niepodążającego za tlumem charakteru zarezerwowany nocleg oczywiście był na polnocy. Jak się okazalo w okolicy zdominowanej przez Szwedow (co jest w tej Tajlandii, ze Ci Skandynawowie wala tam stadami?!), w dodatku często dzieciatych. Zageszczenie wozkow na kilometr plazy przechodzilo nasze najśmielsze oczekiwania. Niektorzy mieli nawet jeszcze mniejsze szkraby niż nasz, naprawde malutkie robaczki… Plusem takiej sytuacji jest to, ze w każdej knajpie były foteliki dla dzieci, nie takie oczywiste udogodnienie w innych regionach. W sumie to jak się człowiek przyjży, to okolica, a przynajmniej plaza Klong Dao to bardzo „kids-friendly” miejsce. W naszym Time for Lime na plaży leżało wiaderko i łopatka, był też dmuchany pływaczek do morza… Gdzie indziej cała masa zabawek do kupienia bądź wykorzystania. Jakieś place zabaw, itp. Nawet obecne w naszym osrodku zwierzaki Staszkowi bardzo przypadly do gustu (szczególnie małpa). Malpie nie podobal się Stas zanadto i usiłowała go dorwac rzucając się na cala dlugosc swojego sznurka (co calkiem smiesznie wyglądało, jak się zatrzymywala w powietrzu), ale to już detal, który nie zmniejszyl jego fascynacji tym stworzeniem. Generalnie mielismy wrazenie, ze Koh Lanta to jest ta cześć Tajlandii, gdzie nie spotyka się dziwek, full moon party ani pussy show, za to gdzie rodziny z dziecmi są wiecej niż mile widziane i zaopiekowane. Wiec dla nas obecnie duzy plus :)
Wrazenie z okolicy poza naszym osrodkiem mielismy również srednie, takie raczej drugiego sortu. Pasujace do naszych standardow, ale nie pasujące do hotelu z Khao Lak, z którego wlasnie przyjechaliśmy :) Po jakims czasie okazalo się jednak, ze w sumie to bardzo mile miejsce; pewnie się zadomowiliśmy, pewnie poznaliśmy plusy i minusy, pewnie zeszlo z nas tez nadecie wypasem poprzedniego miejsca :)
Jeśli chodzi o atrakcje, jakie staly się naszym udzialem w czasie pobytu na wyspie, to nie można powiedziec, by były jakies nieslychanie odważne, czy szalone, ale za to mile i często probowane po raz pierwszy. Zaczęliśmy od wieczornej wycieczki na bazar. Nie wiem dlaczego, ale jakos tym razem nie mam wielkiej mocy zakupowej. Nie chce mi się kupowac podrabianych Billabongow, nie mam nastroju na shopping. Troche lepiej wyglada to u Marty, która już ma z pięć bluzek i jakies inne duperele. Dobrze, że chociaż ona ratuje honor rodziny ? Szukamy tez usilnie jakichs fajnych ciuszkow dla Staszka (żeby od malego lapal bakcyla taniości i egzotyki), ale nie ma za wiele opcji na takich malych chłopców…
Druga nasza przygoda to wycieczka do Lanta Old Town. Spodobala nam się nazwa na mapce turystycznej, bo uczciwie trzeba przyznac, ze nie udalo nam się zajrzec do przewodnika co tam jest fajnego… Jakos tak wychodzi, ze caly wyjazd jest zupełnie inny; mamy przewodnik, ale go nie czytamy, noclegi organizuja nam pośrednicy, albo biura, podwozki i przejazdy tez nie są kombinowane w naszych glowach, tylko po prostu opłacone i odbyte :) Old Town nie jest niczym szczególnym, ot takie miasteczko, gdzie akturat był bazar. Zjadłem sataya, kupiliśmy jakies lokalne ciastka (które wyglądają jak pączki z Dunkin’ Donuts), popatrzyliśmy na kolorowe stragany z warzywami i równie kolorowym mięsem… Fajnie, ale bez szaleństw. Fajne było dojechanie tam tuk-tukiem, troche mniej fajne szukanie możliwości powrotu za nieduze pieniadze. Przez chwile wydawalo się, ze utknęliśmy, bo dojechaliśmy za 300 bahtow, a z powrotem za 300 to nam powiedzieli, żebyśmy sobie na piechote poszli! Na szczescie Staszek wziął ich na litość i nas podwiozl uczynny kramikarz, tez za 300. Zacny człowiek!
Po powrocie z Old Town Marta zajela się Staszkiem, a ja poszedłem na kurs gotowania po tajsku w naszym osrodku. Pierwotnie mielismy isc oboje, bo była opcja baby sittingu, ale obawialiśmy się ze rozbestwiony naszym ciągłym towarzystwem Staszek pozbawiony dwojki rodzicow może dostac szalu. Już czasem mu się zdarza glosno manifestowac swoje niezadowolenie, gdy jedno z pary rodzicow znika z pola widzenia! Bez obojga to bylby jakis dramat! Ale do rzeczy – kurs trwał około 5 godzin, najpierw podstawy teoretyczne, jakies tips&tricks tajskiej kuchni, przydatne wskazowki co do produktow, które można kupic, a potem gotowaliśmy 4 rozne dania (w tym jedno takie bardziej fusion, łączące kuchnie tajska i norweska, bo takiej narodowości jest wlascicielka obiektu). Przyrzadzilem pyszna sałatkę z owocami morza, zupe dyniowa, lagodne curry z morskimi stworami i smazone tajskie bakłażany. Niespodziewanie dobrze mi to wyszlo, ale chyba nie było nikogo, komu by się nie udalo – składniki podane i zapewnione, asysta przy gotowaniu obecna, jedyne co można naprawde zwalic, to obciac sobie palec przy siekaniu ? Dania gotowane były w jednoporcjowym rozmiarze, ale dzielilem się z Marta wytworami mojego talentu kuchennego. Była opcja na wykupienie „leniwego partnera” czyli podwojnych składników przy jednej osobie gotującej, żeby można się było lepiej dzielic, ale olaliśmy. Marta je jak wrobelek, ja tez się powinienem raczej nie napychac jak swinia, wiec pojedyncze jedzenie na dwoje jest jak znalazł. Na deser po zjedzeniu przygotowanych przez mnie potraw było sticky rice mango – klasyczny tajski deser składający się ze słodkiego ryzu z mlekiem kokosowym i mango. Niesamowite, ale jedliśmy to pierwszy raz! Bardzo dobre zreszta :)
Nastepnego dnia nie mielismy w planie już zupełnie nic, wiec za dnia pojechaliśmy na nocny bazar, który oczywiście okazal się także bazarem dziennym. Posnuliśmy się tam nieco, kupiliśmy jakis ciuszek Marcie, odwiedziliśmy supermarket, gdzie kupiliśmy tez Stasiowi prezent w postaci paczki pieluch (zaczynaja nam się konczyc eleganckie „niby-jeansowe” Huggiesy, które wzięliśmy z Polski). Przekasilismy cos w ludzkiej wreszcie cenie (za zupe, sałatkę, i curry z ryzem zapłaciliśmy tyle, co zwykle za zupe…) i wróciliśmy do osrodka. Tam czekala na nas finalna atrakcja Koh Lanty – masaż. W sumie to nie wiem, dlaczego tak pozno się zdecydowlismy, tutaj godzina masazu kosztuje srednio 25 PLN, robia go naprawde dobrze, wiec czemu nie zaczęliśmy wypoczynku od tego? Nie wiem, zagadka bytu! W każdym razie teraz wymasowano nas oboje. Mnie najpierw pani zapytala czy miałem już jakis masaz, a po sekundzie powiedziala „nie, widze, ze nie” :) A myślałem, ze jestem calkiem rozluźniony – z jej wzdychania i komentarzy pod nosem uznaje, ze niekoniecznie…
No i tyle by było Koh Lanty. Fajne miejsce, dobrze nam tam było. Staszek uwielbial wbiegac w fale, nam się podobalo jedzenie i wspolnota doświadczania z innymi dzieciatymi turystami, ale żeby siedziec tam 3 tygodnie jak sasiedzi z domku obok to przesada :)
W pierwszym odruchu mielismy ochote nawet skrocic nasz pobyt do 2 dni, ale skoro już było zapłacone, a polityki firmowe nie uwzględniają zwrotow… Zostalismy. W sumie wyszlo na to, ze bardzo dobrze wyszlo :) Ale po kolei.
Koh Lanta jest naszym najniższym na poludnie przystankiem w Tajlandii. Slyszelismy, ze wyspa jest popularna i turystyczna na polnocy i bardziej dzika i nieuczeszczana na poludniu. Z racji naszego niebanalnego i niepodążającego za tlumem charakteru zarezerwowany nocleg oczywiście był na polnocy. Jak się okazalo w okolicy zdominowanej przez Szwedow (co jest w tej Tajlandii, ze Ci Skandynawowie wala tam stadami?!), w dodatku często dzieciatych. Zageszczenie wozkow na kilometr plazy przechodzilo nasze najśmielsze oczekiwania. Niektorzy mieli nawet jeszcze mniejsze szkraby niż nasz, naprawde malutkie robaczki… Plusem takiej sytuacji jest to, ze w każdej knajpie były foteliki dla dzieci, nie takie oczywiste udogodnienie w innych regionach. W sumie to jak się człowiek przyjży, to okolica, a przynajmniej plaza Klong Dao to bardzo „kids-friendly” miejsce. W naszym Time for Lime na plaży leżało wiaderko i łopatka, był też dmuchany pływaczek do morza… Gdzie indziej cała masa zabawek do kupienia bądź wykorzystania. Jakieś place zabaw, itp. Nawet obecne w naszym osrodku zwierzaki Staszkowi bardzo przypadly do gustu (szczególnie małpa). Malpie nie podobal się Stas zanadto i usiłowała go dorwac rzucając się na cala dlugosc swojego sznurka (co calkiem smiesznie wyglądało, jak się zatrzymywala w powietrzu), ale to już detal, który nie zmniejszyl jego fascynacji tym stworzeniem. Generalnie mielismy wrazenie, ze Koh Lanta to jest ta cześć Tajlandii, gdzie nie spotyka się dziwek, full moon party ani pussy show, za to gdzie rodziny z dziecmi są wiecej niż mile widziane i zaopiekowane. Wiec dla nas obecnie duzy plus :)
Wrazenie z okolicy poza naszym osrodkiem mielismy również srednie, takie raczej drugiego sortu. Pasujace do naszych standardow, ale nie pasujące do hotelu z Khao Lak, z którego wlasnie przyjechaliśmy :) Po jakims czasie okazalo się jednak, ze w sumie to bardzo mile miejsce; pewnie się zadomowiliśmy, pewnie poznaliśmy plusy i minusy, pewnie zeszlo z nas tez nadecie wypasem poprzedniego miejsca :)
Jeśli chodzi o atrakcje, jakie staly się naszym udzialem w czasie pobytu na wyspie, to nie można powiedziec, by były jakies nieslychanie odważne, czy szalone, ale za to mile i często probowane po raz pierwszy. Zaczęliśmy od wieczornej wycieczki na bazar. Nie wiem dlaczego, ale jakos tym razem nie mam wielkiej mocy zakupowej. Nie chce mi się kupowac podrabianych Billabongow, nie mam nastroju na shopping. Troche lepiej wyglada to u Marty, która już ma z pięć bluzek i jakies inne duperele. Dobrze, że chociaż ona ratuje honor rodziny ? Szukamy tez usilnie jakichs fajnych ciuszkow dla Staszka (żeby od malego lapal bakcyla taniości i egzotyki), ale nie ma za wiele opcji na takich malych chłopców…
Druga nasza przygoda to wycieczka do Lanta Old Town. Spodobala nam się nazwa na mapce turystycznej, bo uczciwie trzeba przyznac, ze nie udalo nam się zajrzec do przewodnika co tam jest fajnego… Jakos tak wychodzi, ze caly wyjazd jest zupełnie inny; mamy przewodnik, ale go nie czytamy, noclegi organizuja nam pośrednicy, albo biura, podwozki i przejazdy tez nie są kombinowane w naszych glowach, tylko po prostu opłacone i odbyte :) Old Town nie jest niczym szczególnym, ot takie miasteczko, gdzie akturat był bazar. Zjadłem sataya, kupiliśmy jakies lokalne ciastka (które wyglądają jak pączki z Dunkin’ Donuts), popatrzyliśmy na kolorowe stragany z warzywami i równie kolorowym mięsem… Fajnie, ale bez szaleństw. Fajne było dojechanie tam tuk-tukiem, troche mniej fajne szukanie możliwości powrotu za nieduze pieniadze. Przez chwile wydawalo się, ze utknęliśmy, bo dojechaliśmy za 300 bahtow, a z powrotem za 300 to nam powiedzieli, żebyśmy sobie na piechote poszli! Na szczescie Staszek wziął ich na litość i nas podwiozl uczynny kramikarz, tez za 300. Zacny człowiek!
Po powrocie z Old Town Marta zajela się Staszkiem, a ja poszedłem na kurs gotowania po tajsku w naszym osrodku. Pierwotnie mielismy isc oboje, bo była opcja baby sittingu, ale obawialiśmy się ze rozbestwiony naszym ciągłym towarzystwem Staszek pozbawiony dwojki rodzicow może dostac szalu. Już czasem mu się zdarza glosno manifestowac swoje niezadowolenie, gdy jedno z pary rodzicow znika z pola widzenia! Bez obojga to bylby jakis dramat! Ale do rzeczy – kurs trwał około 5 godzin, najpierw podstawy teoretyczne, jakies tips&tricks tajskiej kuchni, przydatne wskazowki co do produktow, które można kupic, a potem gotowaliśmy 4 rozne dania (w tym jedno takie bardziej fusion, łączące kuchnie tajska i norweska, bo takiej narodowości jest wlascicielka obiektu). Przyrzadzilem pyszna sałatkę z owocami morza, zupe dyniowa, lagodne curry z morskimi stworami i smazone tajskie bakłażany. Niespodziewanie dobrze mi to wyszlo, ale chyba nie było nikogo, komu by się nie udalo – składniki podane i zapewnione, asysta przy gotowaniu obecna, jedyne co można naprawde zwalic, to obciac sobie palec przy siekaniu ? Dania gotowane były w jednoporcjowym rozmiarze, ale dzielilem się z Marta wytworami mojego talentu kuchennego. Była opcja na wykupienie „leniwego partnera” czyli podwojnych składników przy jednej osobie gotującej, żeby można się było lepiej dzielic, ale olaliśmy. Marta je jak wrobelek, ja tez się powinienem raczej nie napychac jak swinia, wiec pojedyncze jedzenie na dwoje jest jak znalazł. Na deser po zjedzeniu przygotowanych przez mnie potraw było sticky rice mango – klasyczny tajski deser składający się ze słodkiego ryzu z mlekiem kokosowym i mango. Niesamowite, ale jedliśmy to pierwszy raz! Bardzo dobre zreszta :)
Nastepnego dnia nie mielismy w planie już zupełnie nic, wiec za dnia pojechaliśmy na nocny bazar, który oczywiście okazal się także bazarem dziennym. Posnuliśmy się tam nieco, kupiliśmy jakis ciuszek Marcie, odwiedziliśmy supermarket, gdzie kupiliśmy tez Stasiowi prezent w postaci paczki pieluch (zaczynaja nam się konczyc eleganckie „niby-jeansowe” Huggiesy, które wzięliśmy z Polski). Przekasilismy cos w ludzkiej wreszcie cenie (za zupe, sałatkę, i curry z ryzem zapłaciliśmy tyle, co zwykle za zupe…) i wróciliśmy do osrodka. Tam czekala na nas finalna atrakcja Koh Lanty – masaż. W sumie to nie wiem, dlaczego tak pozno się zdecydowlismy, tutaj godzina masazu kosztuje srednio 25 PLN, robia go naprawde dobrze, wiec czemu nie zaczęliśmy wypoczynku od tego? Nie wiem, zagadka bytu! W każdym razie teraz wymasowano nas oboje. Mnie najpierw pani zapytala czy miałem już jakis masaz, a po sekundzie powiedziala „nie, widze, ze nie” :) A myślałem, ze jestem calkiem rozluźniony – z jej wzdychania i komentarzy pod nosem uznaje, ze niekoniecznie…
No i tyle by było Koh Lanty. Fajne miejsce, dobrze nam tam było. Staszek uwielbial wbiegac w fale, nam się podobalo jedzenie i wspolnota doświadczania z innymi dzieciatymi turystami, ale żeby siedziec tam 3 tygodnie jak sasiedzi z domku obok to przesada :)
środa, 3 marca 2010
Fotki, fotki, bo obraz wart jest 1000 slow :)
Ostatnio nie bylo za bardzo czasu ani okazji do pokazania jakichs zdjec, wiec teraz naprawiam to niedopatrzenie :)
Na poczatek kilka obrazkow z wyprawy nurkowej.
Oto Staszek spi na lodzi nurkowej
Pejzazyk z Similanow, gdzie nurkowalismy
Plaszczka - takie potwory spotykalismy :)
I takie tez...
A to boxfish, fajowa szescienna rybka
I ja :)
Staszek zadumany...
I z tata bawi sie osmiornica
Powyzej calkiem niedawne dzieje, teraz czas na troche wspomnien :)
Odprawa bagazy na Okeciu :)
Osmiornica w Railay :)
Rodzinne drinkowanie
Na poczatek kilka obrazkow z wyprawy nurkowej.
Oto Staszek spi na lodzi nurkowej
Pejzazyk z Similanow, gdzie nurkowalismy
Plaszczka - takie potwory spotykalismy :)
I takie tez...
A to boxfish, fajowa szescienna rybka
Marta pod woda...
I ja :)
Staszek zadumany...
I z tata bawi sie osmiornica
A tak wygladal, gdy kierowal lodzia - odpowiedzialne zadanie!
Oto nasza kajuta
A to nadchodzacy Armageddon...
I on w calej krasie - to ma byc sloneczna Tajlandia w porze suchej?!
Odprawa bagazy na Okeciu :)
Osmiornica w Railay :)
Rodzinne drinkowanie
A tak sie susza w Tajlandii filtry do kawy
Plazowanie w oczwkiwaniu na zachod slonca
Na takiej na przyklad plazy :)
Golas nadmorski
Tak sobie pojadalismy w samolocie
Tak plywalismy lodka
Tak jezdzilismy na pace pick-upa
A to swojski, swiateczny klimat wsrod drzew namorzynowych :)
poniedziałek, 1 marca 2010
Liveaboard na Similanach i kilka innych miejsc
Było to już jakis czas temu, ale pozostaje mi do opisania nasza wycieczka nurkowa. Marty pomysł, do którego ja byłem nastawiony raczej sceptycznie. Nie chodziło mi o sama ideę, gdyż mieliśmy już za sobą taką wyprawę i było super, raczej miałem wątpliwości, co do możliwości ogarniecia Stasia na tak malym, zamkniętym terenie z którego nie ma ucieczki przed wyznaczonym terminem. Balem się, ze będzie plakal i zachowywal nieznośnie, ze będzie miał chorobe morska, ze nie bedzie mogl jesc i będzie generalnie powodem, dla którego znienawidza nas pozostali uczestnicy wycieczki i zaloga statku. Marta oczywiście zakładała scenariusz dokladnie odwrotny i niechętnie musze przyznac, ze na szczescie jej wizja swiata w tym wypadku zwyciężyła :)
Ale zaczynajac od początku. Z samego rana sprzed naszego hotelu zabral nas nurkowy pick-up i zawiozl na lodz. Przygotowujac się do wycieczki postanowiliśmy zostawic troche niepotrzebnych rzeczy i zabrac tylko te najbardziej niezbędne na lodzi. Okazalo się, ze te niepotrzebne rzeczy zajmuja Marty plecak, natomiast reszta bagazu (wielka torba North Face, torba Staszka, podręczny plecak, a także wozek) są nam nieodzowne. Troche slabo wyglądaliśmy z taka sterta bagazy, podczas gdy inni pakowali się w malutki plecaczek, w którym ja nosze tylko podręczne graty… Ale tak to jest z maluszkiem…
Na lodzi dostaliśmy trzyosobowa kabine tuz obok pomieszczenia kapitana. Bardzo milo, mielismy chociaż troche miejsca na nasze rzeczy :) Generalnie zycie na takiej lodzi to jest pelnia relaksu i spełnienie marzen – dzien zaczyna się nurkowaniem, potem jest sniadanie, potem nurek, potem lunch, potem nurek, przekąska i sjesta, nurek, kolacja i nurkowanie nocne. Nic się nie robi poza jedzeniem, plywaniem i leżakowaniem; gdy jest się normalnym nurkiem oczywiście. My mielismy system zmianowy i do wody wchodziliśmy na zmiane, wymieniając się tez obowiązkiem rodzicielskim. I w czasie, gdy jedno eksplorowalo morskie odmety drugie 50 razy obchodzilo poklad trzymając Staszka za rece. Albo usiłowało go karmic, albo robic cokolwiek innego, co byloby zajmujące dla niespełna 11-miesięcznego chłopaczka. Po wynurzeniu nastepowało rozdzielenie obowiązków na dwojkę do czasu następnego nurka. O milym leżakowaniu nie było w naszym przypadku mowy…
Pierwszego dnia nurkowaliśmy 2 razy, drugiego 4 i trzeciego, ostatniego 3. W sumie Marta zanurzyla się 4 razy, ja 5. WIdzielismy żolwia morskiego, sporo plaszczek (ale takich malych), miliony kolorowych rybek (w tym Marta spostrzegla malutkie Nemo) no i oczywiście rafy. Woda miala 30 stopni ciepla na powierzchni i 28 na 30 metrach głębkości, a widoczność siegala pewnie jakichs 30 metrow, więc komfort nurkowania był wysoki. Nijak się to ma do nurkowania w Polsce, gdzie jak spojrzałem w swoje zapiski bywa, ze temperatura wody na powierzchni ma 8 stopni, a widoczność jest zla, bo poniżej 1 metra :)
Warto tutaj chyba wspomniec nieco o tym, jak sprawował się Staszek na lodzi. Obawialismy się, a raczej ja, ze może być slabo – szczegolowo wymienilem powyżej swoje leki. Okazalo się jednak, ze były one na wyrost, a Staszek stal się niemal maskotka wyprawy. Po pierwsze bardzo polubil go kapitan stateczku, który Bral go bardzo chetnie na kolana, pozwalal pokierowac Lodzia (ja nigdy nie kierowalem Lodzia u kapitana!) i w ogole był zachwycony wizytami Stasia na mostku. Po drugie jeden z Divemasterow, Tuk, też Taj, bardzo sobie nasze maleństwo upodobal, lubil z nim chodzic na rekach i pozwalal nam czasem pozyc jak ludziom. Po trzecie wreszcie Staszek na lodzi nie robil zadnych scen z zasypianiem – grzecznie, najpóźniej około 20 ladowal w łóżeczku i spal. Żadnych wrzaskow, zadnego mantyczenia do 23… Jedyna wpadka, to drugiej nocy troche dal nam popalic, bo się obudzil o 2:15 i nie zasnął do jakiejs 5… I bynajmniej nie było to ciche czuwanie. Ale i tak było OK.
Po powrocie z nurkowania zatrzymaliśmy się znowu w tym luksusowym resorcie, gdzie spalismy poprzednio. Nie poszliśmy nawet na żadna kolacje, bo 3 dni na lodzi nurkowej zdecydowanie nas podtuczyly – 3 obfite, kilkudaniowe posilki w ciagu dnia, a do tego jeszcze owoce… Koszmar. Trzeba to zrzucic, na poczatek unikając posiłków w ogole – zapasy i tak nam starcza na sporo czasu.
Nastepnego dnia wyruszyliśmy na Koh Lante, do naszego wyczekiwanego osrodka z kursami gotowania. Obiecywalismy sobie wiele po tej miejscowce, sadzac z opisu i fotek, ze czeka nas nie lada wypas, porównywalny chyba tylko z Marriottem albo Hiltonem. Bardzosmy byli z siebie dumni, ze takie cudo wyczailiśmy w Internecie (dokladnie to Marta, oczywiście).
Zanim jednak tam dotarliśmy, to mielismy fajna przygode na stateczku. Otoz Staszek był taki raczej marudny, zmeczony i nie mogl zasnąć, co komunikowal przenikliwie wszystkim pasazerom dookoła. A obok nas siedziała 4-osobowa rodzina z Rosji. Wszyscy z dredami, w nie do konca zidentyfikowanej konfiguracji (wygladali na ok. 30, 15 i 5 lat, wiec nie wiedzieliśmy, czy to wczesne rodzicielstwo, czy rodzeństwo, czy znajomi…). Istotne jest to, ze najmlodsza dziewczynka, Lila, bardzo była przejeta Staszka problemem i robila co mogla, żeby go pocieszyc. Po pierwsze oferowala mu swojego kotka pluszowego, nieco przechodzonego i zuzytego, ale w pieknym geście. Po drugie wyszukiwala jakies kolorowe dlugopisy, a na koniec machala do niego apaszka. Bardzo była strapiona i przejeta, szczególnie, ze Staszek nie bardzo dawal się pocieszyc – po prostu był już padniety kompletnie i nie miał sily na nic, poza plakaniem i piszczeniem. A już na pewno nie interesowly go żadne atrakcje rozrywkowe… Final historyjki jest taki, ze dziewczynka zaoferowala spiacemu już Stasiowi swojego kotka na zawsze, żeby był wesoły. A mysmy odmowili (konkretnie zas ja, po rosyjsku), tłumacząc malej, ze bardzo dziękujemy, ale kotek jest jej i pewnie lepiej, żeby zostal u niej, poza tym Staszek tez ma swoje zwierzaki, i kotka i pieska… Straszne było to gadanie do dziewczynki po rosyjsku, ale chyba zrozumiala :) A mysmy się zbudowali postawa malej Rosjanki, nie taki ten narod zly!
środa, 24 lutego 2010
Podróz do Kho Lak
Dzisiaj pojechaliśmy do Kho Lak, gdzie justro zamustrujemy Staszka i nas na łódź nurkową. Podróz jak to zwykle bywa na raty i z przerwami – łódką, minibusem, potem znowu minibusem, a postoje od 15 do 75 minut. Generalnie było OK., chociaż dwa razy troche opadly nam rece.
Pierwszy raz, gdy okazalo się, ze z racji odpływu musimy isc z bagazami przez błotniste dno morza do zacumowanej lodki. Dzien wczesniej widziałem wypasiona opcje transportowa wlasnie do takich lodek w glebi morza – w wode wjeżdża traktor do którego jest przyczepa dolaczona, na ktorej są laweczki i generalnie takie autobusowe facilities. Tymczasem my musieliśmy dymach na piechote. Niby żadna kara, ale jak się ma dziecko, wozek, plecak Duzy, plecak maly, torbe bardzo duza i torbe mniejsza, a do tego na nogach adidasy zamiast zrogowaceń i grzybicy to nie jest już tak rozowo… Ale dotarliśmy, popłynęliśmy, minelo.
Drugi raz, gdy do busika, jaki miał nas zawieźć na stacje przeladunkowa pan Taj postanowil wtłoczyć 9 osob na 9 miejsc, nie uwzględniając, ze turyści niespodziwanie mogą się pojawic z bagazami, nie tylko zas z biletem i ewentualnie wieczorowa kopertowka. Wiec umieszczal, kombinowal, stekal, sapal i był obrazony, ale mu się udalo. Ja miałem miedzy nogami wozek Stasia, przed soba jego torbe, a obok wypchany plecak podręczny, ale luzik.
Do Kho Lak w koncu dojechaliśmy, załatwiliśmy formalności nurkowe, znaleźliśmy sobie nocleg (a w zasadzie centrum nurkowe nam znalazlo) – wypasiony resort, do ktorego jeszcze „przed dzieckiem” w zyciu byśmy nie weszli, chyba ze za doplata. Bo to emeryckość i FWP, chociaż na mega-wypasie. Ale teraz zalezy nam na wyższym standardzie, który mam nadzieje będzie się z wiekiem synka obniżał, bo jeśli nie, to szybko na nastepne wakacje nie pojedzie. Chyba, ze raz do jednych dziadkow, raz do babci… Szczegolnie ta druga wyprawa może mieć posmak wycieczek pana Dulskiego, ale coz… W każdym razie nie mamy już brudnych pokoi bez okien, tylko piekny wielki pokoj, z Klima, ladna lazienka, widokiem na ogrod i lezakami na plazy i przy basenie. I to wszystko za jakies 190 PLN, co wydawac się może calkiem spora suma, do chwili gdy człowiek pomysli, ze za pokoj w Jastarni, ktory ma 3 stare tapczany, 20 figurek Matki Boskiej, meblościankę i grzyb na scianie płaciliśmy 150 PLN w sierpniu 2009…
Jutro rano wyruszamy, powrócimy z nurkow 26 wieczorem i wtedy zdamy sprawozdanie co do naszych przezyc.
Koniec Railey
Dzisiaj mieliśmy ostatni dzien w Railay. I uczciwie trzeba powiedziec, ze nasze nastawienie do tego miejsca uleglo zmianie. Ot, po prostu pochodziliśmy po nim wiecej, wiecej zobaczyliśmy i doceniliśmy co mamy. A konkretnie wpływ na poprawe wizerunku półwyspu w naszych oczach mialy następujące rzeczy:
- Ton Sai – miejsce, gdzie Marta się wspinala przez 2 dni. Bardziej wyluzowane, dla młodych (wspinacze!), tansze i takie backpackerskie, a nie kurortowe
- Phranang Beach – piekna plaża na koncu półwyspu, do ktorej się idzie fajową ścieżką (betonowa, idealna dla wózkarzy) obok wapiennych skal, jaskin, formacji wielkiej urody.
- Viewpoint i Laguna w skałach (to tylko ja widziałem, bo dojscie wyklucza wycieczki z maluchami o ile nie są malpami). Sama laguna troche przereklamowana, ale dojscie pierwszorzędne – wycieczka wysokogorska, wspinaczka, schodzaczka, po skale i na linach – naprawde nielekko. Viewpoint jest po drodze, wiec tez niezle chroniony od postronnych, ale pozwala spojrzec na półwysep z gory, tak, ze widac wode po dwoch stronach! Bardzo malowniczo!
- generalnie chyba zadomowienie – im dłużej się siedzi, tym bardziej pasuje człowiekowi miejsce, nawet jeśli nie zakocha się w nim od razu. A tutaj nie jest to po prostu przyzwyczajenie, tylko faktycznie docenienie uroku.
Wiec jeśli ktos się będzie wybieral do Tajlandii i nie wie, gdzie zajechac – półwysep Railay zdecydowanie polecamy!
Jeśli chodzi o przygody i przezycia dzisiejsze, to nie było ich za wiele. Ja byłem na wspomnianych wyżej atrakcjach na wycieczce, samotnej, gdyż z dzieckiem nijak się nie daloby ich odwiedzic. W ten sposób zaliczyłem tez swoja, banalna i nieprofesjonalna porcje wspinaczki w Railay J
Marta znowu się wspinala z Michailem, tym razem dłużej, ale pewnie i tak nie do syta… W każdym razie zadowolona – plan zostal zrealizowany, wspinanie w jednym z topowych site’ow na swiecie zaliczone!
Jeśli chodzi o inne ciekawostki, to chyba tylko przygoda w stolowce jest warta wzmianki. Otoz w naszym „osrodku wczasowym” pojawili się 4 faceci, którzy wyglądają jak amerykanski zespol nu metalowy – a to jeden caly w tatuażach, za to lysy i z broda, a to drugi z irokezem, itd. No i wlasnie wieczorem, gdy w porze kolacyjnej zmierzałem do naszego stoliczka niosąc porcję warzyw (prawdziwy twardziel jak się patrzy), od stolika rockersow padlo pytanie „Excuse me, sir, czy to nie pana pluszowa krowka?” i pokazali mi nieduzego brązowego pluszaka. Powiedzialem, ze nie, ale oprocz nas jest jeszcze troche dzieci, wiec może ktos inny zgubil. Smieszne, ale i pouczające – tacy machos, a jakie czule serca w nich bija, przejmujące się losem smutnego dziecka tesknniacego za swoja krowka :)
poniedziałek, 22 lutego 2010
RAILAY ciągle jeszcze
W dalszym ciągu siedzimy w Railay. Plan dzisiejszy był ambitny – nie wiedzieliśmy co bedziemy robić, poza tym, że Marta koniecznie chciala się wspinać w jakimś innym miejscu, co napawało mnie przerażeniem niejakim, gdyż 2 godziny łażenia po skale kosztować mialy jakieś 300 PLN. Byłem pogodzony z tym wydatkiem zawczasu, ale bynajmniej nie usatysfakcjonowany poziomem ceny. Z czasem okazalo się, że wszystko potoczylo się nieco inaczej, ale o tym potem.
Rano klasycznie udaliśmy się na sniadanie, gdzie jedliśmy omlety a Staszek bawil się owocami. Po posilku i sesji basenowej (taka nasza mala tradycja, ze po sniadaniu Staszek wrzuca sobie kamyczki do basenu) poszliśmy na spacer do Diamentowej Groty. No OK., ale szału nie ma. Taka tam jaskinia, tyle ze w jednej pieczarze jest niby-wodospad kwarcytowy. Fajna atrakcja na 10 minut…
Pozniej udaliśmy się na plaze szukac lodki do Ton Sai – plazy, będącej mekka wspinaczy, super site’y i w ogole czad. Chwile zajęło skompletowanie zestawu pasażerów na lodke, która kosztowala nas 100BHT i płynęła 3 minuty! Ale nie było innej opcji na dotarcie tam, wiec co robic? Doplynelismy, faktycznie pelno wspinaczy, wszyscy z linami, w ciżemkach i uprzężach. Marta chyba specjalnie chciala tam pojechac, żeby z jednej strony napawac się ostentacyjnie obnoszoną przez męską część społeczności wspinaczy muskulaturą gornej polowy ciala, a z drugiej, żeby mi pokazac, jak daleko mi do jedynego akceptowanego wśród jej podobnych sportowcow typu budowy ciala. Raczej mnie podobnych otoczakow nie sposób było tam wypatrzec. Nic to.
Ja zostalem ze Staszkiem, a Marta poszla szukac partnera – czyz tonie idealnie otwarty związek? Niestety wszedzie jak wysmiewali i chyba nie za bardzo byli chetni, żeby się zatroszczyc o turystke z Polski. Na szczescie bracia Slowianie zawsze na posterunku. W jednym miejscu spotkała Rosjanina, który kupował (jakżeby inaczej) caly możliwy sprzet – Line, buty, uprząż, ekspresy i co tam jeszcze było mu potrzebne. Michail, bo tak się nazywa ow krezsus, powiedział, ze tez szuka buddy’ego, wiec mogą się powspinac razem. Polezelismy na słońcu, weszliśmy do wody i w koncu slowo cialem się stalo – Marta poszla się wspinac, a ja zostalem ze śpiącym Stasiem. Dzidziuś spal slodko, zaczal się krecic po jakiejs półtorej godziny, wiec się przeniosłem w cichsze miejsce i przygotowałem kaszke. Jeszcze poczytałem, co Pol strony sprawdzając, czy Staszek jeszcze spi, Az w koncu się obudzil. Robilo się już nieco chlodno i od morza wial wiatr, wiec ubralem go cieplej (sobie tez wreszcie założyłem koszulke, bo przedtem spal przykryty nia Stas, wiec musialem paradowac w pelni krasy mojego toczonego, a nie rzeźbionego torsu) i zaczęliśmy posilek. Wszystko szlo dobrze, ale w pewnym momencie zorientowałem się, ze Staszek powtarza BAM, BAM. Tak mowil na zegar u moich rodzicow, który bije co godzina, ale tutaj nie było zadnego zegara – tak mi się zdawalo. Jednak po chwili poszukiwan okazalo się, ze jest, na scianie 15 metro od nas wisial duzy scienny „magnes na Stasia”. BAM, BAM i musielismy podejść. Chyba z 10 razy :) Pozytek jest taki, ze wiemy, ze nasze dziecko mowi. Nie do konca co prawda tak, jakbyśmy chcieli, bo zegar to BAM z nie ZEGAR, ale zawsze cos. A mowi na pewno, bo na naszej stolowce tez wisi zegar i tez jest BAM :)
Po ok. 2 godzinac wrociła Marta. Zrobila wielka dluga droge z emocjonujaca koncowka, gdy musiala sobie przypomniec wszystkie szczegóły autoasekuracji na tyle dobrze, żeby nie zlecieć z gory :) Lecz wszystko poszlo super, czego dowodem są poniższe zdjęcia.
Marta na skale na gorze...
A to widok na dol :)
Wracalismy w pospiechu, bo się już zaczynalo zmierzchac, a tutaj ciemność zapada natychmiast prawie. Lokalesi poradzili nam, żeby isc po plazy i kamieniach – jest odplyw, wiec spokojnie (tak i z dzieckiem, i z wozkiem na reku) da się dojsc do plazy, z ktorej wypywalismy lodka. Kutasy glupie, to chyba taki sam narod jak gorale – tak, ta hala to 20 minut i już jesteście na miejscu, panocku. Dalo się przejść, dotarliśmy bez dramatow, ale bezpieczne to nie było. Skaly duze, ostra, sliskie – zdecydowanie nie na spacer z chłopczykiem na reku. Nikomu bym tego nie polecal. Ale nic to, pokonaliśmy trudność, Staszek był bardzo dzielny i grzeczny (generalnie jest tutaj calkiem spokojny), wiec nie ma co lamentowac.
Wieczor był smaczny (kolacyjnie) i męczący (sypialnianie), bo Staszek zamiast ladnie zasnąć jak przez ostatnie dwa dni, nie dawal się polozyc i uśpić przez ponad 2 godziny. Dopiero około 23:15 padl w namiocie, po sesji bujania na rękach. Najgorsze jest to, ze pozne kladzenie się spac nijak się ma do pory wstawania. 7:30 to standard.
Rano klasycznie udaliśmy się na sniadanie, gdzie jedliśmy omlety a Staszek bawil się owocami. Po posilku i sesji basenowej (taka nasza mala tradycja, ze po sniadaniu Staszek wrzuca sobie kamyczki do basenu) poszliśmy na spacer do Diamentowej Groty. No OK., ale szału nie ma. Taka tam jaskinia, tyle ze w jednej pieczarze jest niby-wodospad kwarcytowy. Fajna atrakcja na 10 minut…
Pozniej udaliśmy się na plaze szukac lodki do Ton Sai – plazy, będącej mekka wspinaczy, super site’y i w ogole czad. Chwile zajęło skompletowanie zestawu pasażerów na lodke, która kosztowala nas 100BHT i płynęła 3 minuty! Ale nie było innej opcji na dotarcie tam, wiec co robic? Doplynelismy, faktycznie pelno wspinaczy, wszyscy z linami, w ciżemkach i uprzężach. Marta chyba specjalnie chciala tam pojechac, żeby z jednej strony napawac się ostentacyjnie obnoszoną przez męską część społeczności wspinaczy muskulaturą gornej polowy ciala, a z drugiej, żeby mi pokazac, jak daleko mi do jedynego akceptowanego wśród jej podobnych sportowcow typu budowy ciala. Raczej mnie podobnych otoczakow nie sposób było tam wypatrzec. Nic to.
Ja zostalem ze Staszkiem, a Marta poszla szukac partnera – czyz tonie idealnie otwarty związek? Niestety wszedzie jak wysmiewali i chyba nie za bardzo byli chetni, żeby się zatroszczyc o turystke z Polski. Na szczescie bracia Slowianie zawsze na posterunku. W jednym miejscu spotkała Rosjanina, który kupował (jakżeby inaczej) caly możliwy sprzet – Line, buty, uprząż, ekspresy i co tam jeszcze było mu potrzebne. Michail, bo tak się nazywa ow krezsus, powiedział, ze tez szuka buddy’ego, wiec mogą się powspinac razem. Polezelismy na słońcu, weszliśmy do wody i w koncu slowo cialem się stalo – Marta poszla się wspinac, a ja zostalem ze śpiącym Stasiem. Dzidziuś spal slodko, zaczal się krecic po jakiejs półtorej godziny, wiec się przeniosłem w cichsze miejsce i przygotowałem kaszke. Jeszcze poczytałem, co Pol strony sprawdzając, czy Staszek jeszcze spi, Az w koncu się obudzil. Robilo się już nieco chlodno i od morza wial wiatr, wiec ubralem go cieplej (sobie tez wreszcie założyłem koszulke, bo przedtem spal przykryty nia Stas, wiec musialem paradowac w pelni krasy mojego toczonego, a nie rzeźbionego torsu) i zaczęliśmy posilek. Wszystko szlo dobrze, ale w pewnym momencie zorientowałem się, ze Staszek powtarza BAM, BAM. Tak mowil na zegar u moich rodzicow, który bije co godzina, ale tutaj nie było zadnego zegara – tak mi się zdawalo. Jednak po chwili poszukiwan okazalo się, ze jest, na scianie 15 metro od nas wisial duzy scienny „magnes na Stasia”. BAM, BAM i musielismy podejść. Chyba z 10 razy :) Pozytek jest taki, ze wiemy, ze nasze dziecko mowi. Nie do konca co prawda tak, jakbyśmy chcieli, bo zegar to BAM z nie ZEGAR, ale zawsze cos. A mowi na pewno, bo na naszej stolowce tez wisi zegar i tez jest BAM :)
Po ok. 2 godzinac wrociła Marta. Zrobila wielka dluga droge z emocjonujaca koncowka, gdy musiala sobie przypomniec wszystkie szczegóły autoasekuracji na tyle dobrze, żeby nie zlecieć z gory :) Lecz wszystko poszlo super, czego dowodem są poniższe zdjęcia.
Marta na skale na gorze...
A to widok na dol :)
Wracalismy w pospiechu, bo się już zaczynalo zmierzchac, a tutaj ciemność zapada natychmiast prawie. Lokalesi poradzili nam, żeby isc po plazy i kamieniach – jest odplyw, wiec spokojnie (tak i z dzieckiem, i z wozkiem na reku) da się dojsc do plazy, z ktorej wypywalismy lodka. Kutasy glupie, to chyba taki sam narod jak gorale – tak, ta hala to 20 minut i już jesteście na miejscu, panocku. Dalo się przejść, dotarliśmy bez dramatow, ale bezpieczne to nie było. Skaly duze, ostra, sliskie – zdecydowanie nie na spacer z chłopczykiem na reku. Nikomu bym tego nie polecal. Ale nic to, pokonaliśmy trudność, Staszek był bardzo dzielny i grzeczny (generalnie jest tutaj calkiem spokojny), wiec nie ma co lamentowac.
Sielski widok nie zapowiadajacy grozy przejscia przez skaly :)
Wieczor był smaczny (kolacyjnie) i męczący (sypialnianie), bo Staszek zamiast ladnie zasnąć jak przez ostatnie dwa dni, nie dawal się polozyc i uśpić przez ponad 2 godziny. Dopiero około 23:15 padl w namiocie, po sesji bujania na rękach. Najgorsze jest to, ze pozne kladzenie się spac nijak się ma do pory wstawania. 7:30 to standard.
Dzisiaj znowu Marta idzie w gory, znowu do Ton Sai (tym razem lodzia z dwie strony), znowu z Michailem. Zaleta jest taka – to ta zapowiadana odmiana z początku posta – ze zamiast 3000 BHT za private guide nie placi nic. Milutko, ale już zaczyna przebąkiwać, ze skoro oszczędziła tyle kasy, to może sobie cos kupic. No jasne!
W Railay
Nieco niedospani, ale w zaskakująco dobrej formie zebralismy się rano z pokoju a gratisowe sniadanie. Oczekiwania były wieksze niż to, co otrzymaliśmy – herbata, kawa, tosty (wywalczone po klotni z obsluga), troche dżemu i jogurt. No i kilka bananow, glownie z mysla o Stasiu wziętych. Generalnie padaka. Co nasuwa mi powazne wątpliwości, co do moich „proteinowych czwartkow” – raczej w pelnie miesnie to ja się tutaj nie wyżywię… Ani nawet w pelni rybnie, ani jogurtami 0%, itp. Chyba będę musial zawiesic i po powrocie zrobic sobie higieniczne „uderzenie Protal” dla oczyszczenia organizmu z tłuszczu i węglowodanów :) Bo jak tutaj jesc rozsądnie, gdy wszędzie serwują ryż?! Całe szczęście jest tak gorąco, że nie bardzo chce się jeść. Wczoraj na pocieszenie kupielm sobie lokalne chipsy rybne, na których było napisane, ze to znakomite źródło rybiego białka. No coż, zobaczymy jak to będzie. Mam nadzieje, ze wiecej niż 73 kg nie będę ważył po powrocie. Inaczej spisuję wyjazd na straty!
Jeśli chodzi o podróz do Railay, to na pewno idealnie sprawdzila się opcja wykupienia pakietu „pokój+przejazd”, coś czego dotychczas nie praktykowaliśmy ze względów ideologiczno-oszczednosciowych. A tak – wyszliśmy z hotelu, zabrali nas busikiem na przystan, Tam na lodke i w droge. Lodz duza, kabina klimatyzowana (jak szalona, ale na szczescie mielismy bluzke, czapeczke i kocyk dla Malego. Doplynelismy troche przed poludniem. Nieprawdopododobne, ile mamy rzeczy! Nie wiem, jak się udaje innym ludziom z maluchami mieć mniej – może nie sikajado pieluchy, tylko pod siebie? Albo jedza Green curry z krabami zamiast obiadków Gerber?
Pierwsza porcja bagazu...
I druga :-D
Zalogowalismy się w knajpce i wyruszyłem na poszukiwanie noclegu. Ku mojemu niepomiernemu zaskoczeniu prawie wszedzie było pelno! I to nawet w takich na maxa wypasionych resortach, gdzie zajrzałem przez pomylke – pokoj za 800 PLN to nawet dla dziecka za drogo :)
Na szczescie po półtorej godziny poszukiwan (i wyrzutów sumienia, ze tyle to trwa, podczas gdy Marta sama ze Stasiem zostala przy plazy) znalazłem 3 opcje. Bungalow za 700 BHT – klasyka gatunku, drewniany, na wysokim podeście, maly i generalnie w stylu backpareskim. Pokoj z widokiem na basen, a w zasadzie na jakas sadzawke, wielki, z Klima, szklanymi drzwiami z kiepskim zamkiem i lazienka z wanna za 2000 i jeszcze jeden pokoj podobny, tylko mniejszy i bez wanny. Skonczylismy zas w domku przy basenie, drewnianym i ladnym, za 2200 BHT. Nie jest tanio, takie wakacje wczasowe troche, bo i basen, i jakies rodziny z dziećmi, ale za to czysto przynajmniej, sciela łóżka i zmieniaja reczniki codziennie, no i śniadania są z prawdziwego zdarzenia. Omlety rozmaite, jajecznica, nawet nieco mieska! Do tego naturalnie napoje i owoce, co szczególnie podoba się Staszkowi, który zakochal się w arbuzach. My te milość tylko podsycamy, bo arbuz to w sumie sama woda, a dziecko nam rosnie wiecej niepijace, wiec chociaż niech tak przyswaja plyny. Dodatkowy bonus to możliwość ściskania kawałków arbuza na miazge mala raczka :)
Samo Railay to nie jest jakis szal – dwie plaze, wschodnia i zachodnia (po dwoch stronach półwyspu), wszedzie resorty mniej i bardziej atrakcyjne, wszedzie knajpy, wszedzie mini markety przyosrodkowe, gdzie jest drogo i nie za bogato z wyborem… Wszedzie jest zreszta drogo, jak to w kurortach. Ale okazalo się, ze nasza hotelowa knajpa nie dosyc, ze daje rade rano, to i wieczorem jest godna polecenia. Bardzo zacne szaszłyki warzywno-rybne serwuje w znośnej cenie, szczególnie jak się doda do tego nielimitowany bar sałatkowo-deserowy. Nie wynieslismy salatki w wiaderku na potem (wiem, ze niektórym na pewno przeszla taka mysl przez glowe), ale za to wciągnęliśmy po 4 smazone banany na przykład. A Staszek rozgniotl chyba z 15 kawalkow arbuza :)
Dla Staszka wielka frajda jest basen, w którym wydzielono czesc plytka i do ktorej po ubraniu w kapoczek go wkladamy. Jest szalenie zadowolony, przebiera nogami, wrzuca kamyki i patrzy jak spadaja na dno, chlapie i piszczy – no po protu szczescie malego czlowieka nie zna granic!
W wodzie...
I na brzegu :)Podstawowa atrakcja regionu jest wspinaczka – dlatego tak z synem się upieraliśmy, żeby tutaj przyjechac. Nie wyobrażaliśmy sobie innego scenariusza. Jednak na miejscu okazalo się, ze on jest za maly, ja mam problemy z reka (a i noga tez, bo strasznie stłukłem sobie paznokiec w duzym palcu gdy niosłem 500 kg naszych bagazy), wiec jedyna, która chcąc nie chcąc, może się wspinac jest Marta.
A skoro tak, to konieczny jest zakup przewodnika wspinaczkowego po regionie – jak na Jurze będzie padalo to zawsze można się wyrwać na weekend w region Krabi :)
Wstepny plan (ugadany w szkole wspinania) zakładał, ze Marta pojawi się o 9:00 na scianie. Niestety o 9:15 to ja nas dopiero zagnalem na sniadanie, wiec popołudniowe skalki o 14:00 były jedynym dostępnym wyborem. Co się ziściło – Marta się wspinala, na początku traktowali ja nieco z rezerwa, by nie powiedziec pobłażliwie (jako, ze większość ludzi tam, to jednodniowi wspinacze, którzy szukaja odmiany od drinkow z palemka i smazenia się na piasku). Ale po kilku wejsciach już traktowali ja powaznie, a na koniec zrobila piekne, dlugie i wysokie wejscie z przewieszka (fachowo zwane dachem”), na jakie żaden ze wspinaczy kursowych, którzy okupowali sciane by się nawet nie marzyl porywać.
I to chyba wszystko na razie – jutro planujemy jeszcze się wspinac, może obejrzec grote diamentowa, może chwilke poleżeć przy basenie… dzien jak co dzien…
Aha, na koniec jedna samokrytyczna uwaga – już dwa razy snila mi się praca… Pierwszy raz w zyciu cos takiego mi się przydaza, ja generalnie nie pamiętam co mi się sni. Teraz zcale szczescie szczegółów tez sobie nie przypominam, ale sam fakt, ze wiem co to było mnie niszczy. Chyba po powrocie mam trzy wyjscia – wizyta u specjalisty i bateria srodkow psychotropowych, nastepny urlop, żeby zapomniec o pracy bardziej, albo wygrana w totka i zapomnienie o pracy na zawsze Ja celuje w ten trzeci wariant, ale czy się uda – nie wiem...
Jeśli chodzi o podróz do Railay, to na pewno idealnie sprawdzila się opcja wykupienia pakietu „pokój+przejazd”, coś czego dotychczas nie praktykowaliśmy ze względów ideologiczno-oszczednosciowych. A tak – wyszliśmy z hotelu, zabrali nas busikiem na przystan, Tam na lodke i w droge. Lodz duza, kabina klimatyzowana (jak szalona, ale na szczescie mielismy bluzke, czapeczke i kocyk dla Malego. Doplynelismy troche przed poludniem. Nieprawdopododobne, ile mamy rzeczy! Nie wiem, jak się udaje innym ludziom z maluchami mieć mniej – może nie sikajado pieluchy, tylko pod siebie? Albo jedza Green curry z krabami zamiast obiadków Gerber?
Pierwsza porcja bagazu...
I druga :-D
Zalogowalismy się w knajpce i wyruszyłem na poszukiwanie noclegu. Ku mojemu niepomiernemu zaskoczeniu prawie wszedzie było pelno! I to nawet w takich na maxa wypasionych resortach, gdzie zajrzałem przez pomylke – pokoj za 800 PLN to nawet dla dziecka za drogo :)
Na szczescie po półtorej godziny poszukiwan (i wyrzutów sumienia, ze tyle to trwa, podczas gdy Marta sama ze Stasiem zostala przy plazy) znalazłem 3 opcje. Bungalow za 700 BHT – klasyka gatunku, drewniany, na wysokim podeście, maly i generalnie w stylu backpareskim. Pokoj z widokiem na basen, a w zasadzie na jakas sadzawke, wielki, z Klima, szklanymi drzwiami z kiepskim zamkiem i lazienka z wanna za 2000 i jeszcze jeden pokoj podobny, tylko mniejszy i bez wanny. Skonczylismy zas w domku przy basenie, drewnianym i ladnym, za 2200 BHT. Nie jest tanio, takie wakacje wczasowe troche, bo i basen, i jakies rodziny z dziećmi, ale za to czysto przynajmniej, sciela łóżka i zmieniaja reczniki codziennie, no i śniadania są z prawdziwego zdarzenia. Omlety rozmaite, jajecznica, nawet nieco mieska! Do tego naturalnie napoje i owoce, co szczególnie podoba się Staszkowi, który zakochal się w arbuzach. My te milość tylko podsycamy, bo arbuz to w sumie sama woda, a dziecko nam rosnie wiecej niepijace, wiec chociaż niech tak przyswaja plyny. Dodatkowy bonus to możliwość ściskania kawałków arbuza na miazge mala raczka :)
Samo Railay to nie jest jakis szal – dwie plaze, wschodnia i zachodnia (po dwoch stronach półwyspu), wszedzie resorty mniej i bardziej atrakcyjne, wszedzie knajpy, wszedzie mini markety przyosrodkowe, gdzie jest drogo i nie za bogato z wyborem… Wszedzie jest zreszta drogo, jak to w kurortach. Ale okazalo się, ze nasza hotelowa knajpa nie dosyc, ze daje rade rano, to i wieczorem jest godna polecenia. Bardzo zacne szaszłyki warzywno-rybne serwuje w znośnej cenie, szczególnie jak się doda do tego nielimitowany bar sałatkowo-deserowy. Nie wynieslismy salatki w wiaderku na potem (wiem, ze niektórym na pewno przeszla taka mysl przez glowe), ale za to wciągnęliśmy po 4 smazone banany na przykład. A Staszek rozgniotl chyba z 15 kawalkow arbuza :)
Dla Staszka wielka frajda jest basen, w którym wydzielono czesc plytka i do ktorej po ubraniu w kapoczek go wkladamy. Jest szalenie zadowolony, przebiera nogami, wrzuca kamyki i patrzy jak spadaja na dno, chlapie i piszczy – no po protu szczescie malego czlowieka nie zna granic!
W wodzie...
I na brzegu :)Podstawowa atrakcja regionu jest wspinaczka – dlatego tak z synem się upieraliśmy, żeby tutaj przyjechac. Nie wyobrażaliśmy sobie innego scenariusza. Jednak na miejscu okazalo się, ze on jest za maly, ja mam problemy z reka (a i noga tez, bo strasznie stłukłem sobie paznokiec w duzym palcu gdy niosłem 500 kg naszych bagazy), wiec jedyna, która chcąc nie chcąc, może się wspinac jest Marta.
A skoro tak, to konieczny jest zakup przewodnika wspinaczkowego po regionie – jak na Jurze będzie padalo to zawsze można się wyrwać na weekend w region Krabi :)
Wstepny plan (ugadany w szkole wspinania) zakładał, ze Marta pojawi się o 9:00 na scianie. Niestety o 9:15 to ja nas dopiero zagnalem na sniadanie, wiec popołudniowe skalki o 14:00 były jedynym dostępnym wyborem. Co się ziściło – Marta się wspinala, na początku traktowali ja nieco z rezerwa, by nie powiedziec pobłażliwie (jako, ze większość ludzi tam, to jednodniowi wspinacze, którzy szukaja odmiany od drinkow z palemka i smazenia się na piasku). Ale po kilku wejsciach już traktowali ja powaznie, a na koniec zrobila piekne, dlugie i wysokie wejscie z przewieszka (fachowo zwane dachem”), na jakie żaden ze wspinaczy kursowych, którzy okupowali sciane by się nawet nie marzyl porywać.
I to chyba wszystko na razie – jutro planujemy jeszcze się wspinac, może obejrzec grote diamentowa, może chwilke poleżeć przy basenie… dzien jak co dzien…
Aha, na koniec jedna samokrytyczna uwaga – już dwa razy snila mi się praca… Pierwszy raz w zyciu cos takiego mi się przydaza, ja generalnie nie pamiętam co mi się sni. Teraz zcale szczescie szczegółów tez sobie nie przypominam, ale sam fakt, ze wiem co to było mnie niszczy. Chyba po powrocie mam trzy wyjscia – wizyta u specjalisty i bateria srodkow psychotropowych, nastepny urlop, żeby zapomniec o pracy bardziej, albo wygrana w totka i zapomnienie o pracy na zawsze Ja celuje w ten trzeci wariant, ale czy się uda – nie wiem...
Z Singapuru do Phuket i kilka wrazen na miejscu
Jak pisałem wczesniej, udało nam sie pokonać trudności z rezerwacja, a nawet zawalczyc o przeslanie bagażu do Singapuru, co przez chwile wcale nie bylo takie pewne. Na szczescie wszystko sie potoczylo po naszej mysli - wsiedlismy prawie pierwsi do Jumbo Jeta, mielismy dla siebie caly 3 osobowy rząd foteli (probowal sie dosiąść jakiś facet, ale udało się go relokować) a Staszek dostal wypasione łóżeczko. Myslelismy, ze taka leżanka dla dzieci, to coś w rodzaju plastikowej rynienki, gdzie można dziecko polozyc i juz. Tymczasem bylo to sporawe "pudło", z mataracykiem, poduszeczką, daszkiem... O kocyku nie wspominam, bo w sumie mielismy chyba 5! Ukradlismy sobie tylko jeden, częsciowo dla Stasia, częściowo dla utrzymania tradycji :)
W Singapurze powitała nas pogoda typu ukrop, ale i miłe zaskoczenie, bo JetStar lata z głównego lotniska, więc nie musieliśmy się bujać na terminal budżetowy. Po krótkim oczekiwaniu załadowalismy sie na poklad samolotu, gdzie Staszek zasnął mi na rekach praktycznie jeszcze przed startem. I spał całą drogę, a nawet troche dłużej :)
Jako, że podróże z dzieckiem zobowiązują na lotnisku nie szukaliśmy tanich autobusow ani innych opcji dla ubogich, tylko od razu uderzyliśmy do taxi. 500 BHT (czyli ok. 50PLN) i jechaliśmy sobie Toyotą Camry w komforcie do hotelu. Oczywiście hotel na zdjęciach w necie (a i na wizytowce w recepcji) wyglada znacznie lepiej niż w Realu, szczególnie gdy się uwzględni czynnik otoczenia… Ale generalnie nie było źle – pokoj duży, klima, lóżko tez wielkie, ręczniki, że o TV i czajniku elektrycznym nie wspomnę. W życiu w takich luksusach się nie zatrzymywaliśmy :)
Po wstepnym ogarnieciu się w pokoju poszliśmy cos przekąsić – mimo, ze była już 23:30 lokalnego czasu to ani my, ani tym bardziej nasze maleństwo nie wykazywaliśmy oznak zmęczenia. Szybko wpadliśmy do 7-eleven po wodę, strzeliliśmy fotkę oświetlonej pięknie wizy zegarowej i weszliśmy do loka leskiej knajpy, która mimo poznej pory była calkiem zywa.
Tam zanim jeszcze usiedliśmy zaczely się zachwyty nad Stasiem, od razu jedna kelnerka porwala go na rece i byloby fajnie (wreszcie moglibyśmy sobie porzadnie zjesc, gdy dziecko kto inny bawi), gdyby Staszek w pewnym momencie nie uznal ze dosyc tego dobrego i nie uderzył w ryk… Skonczylo się jedzenie w komforcie, zaczęło się jedzenie z dzieckiem na kolanach. Zaciekawial go ryz (ale bardziej jako coś do rozrzucania niż jedzenia), oczywiście zegar (BAM, BAM - niesamowitą pamięć mają te maluchy) i brudny pudelek, który się tam szwędał. Cale szczeście pudelek nie był zbytnio natarczywy, bo inaczej pewnie popsulyby się mile chwile z obslugą lokalu, która pudelk a wyraznie uwielbiala.
W pokoju myśleliśmy, ze wszystko Pojdzie gladko – w koncu już 1:00, wiec może z racji krotkiego snu dziecko nam padnie. Padlo, ale ok. 3:00, zas pobudka przed 7:00, bo rano przejazd do Railay…
Zanim opowiem o dalszych przygodach kilka krótkich refleksji na temat naszej podróży z dzieckiem. Po pierwsze – jednak jazda z takim maluchem to hardkor (slowo od Marty: wcale nie taki hardkor !)… Ilość gratów przechodzi ludzkie pojecie… No i żywotność takiego malucha jest 10000x większa niż w miare ogarniętych 30-latków Co z kolei ze względów higienicznych chociażby wymaga lepszych i droższych noclegow, bo nie tylko musi być czyściej niż dawniej miewaliśmy w pokojach, ale musi być tez przestrzen, gdzie dziecko może pochodzic, pobawic się, itp. A to zawsze kosztuje – nie ma już mowy o spaniu za 5-7$ w pokoju bez okien i przestrzenią 30 cm dookoła łóżka :) Po drugie – i tak Staś zachowywal się i podróżowal znacznie kulturalniej i spokojniej niż moglibyśmy sobie wymarzyc. Naprawde luksus! Po trzecie wreszcie – faktycznie, wszyscy się do nas uśmiechaja, wszyscy zaczepiają Stasia, jest bardzo sympatycznie. W Lufthansie dostal kaczuszkę pluszową, liczę, że to nie jest jego ostatni prezent :) Wyprawa musi się zwrocic!
Co do mnie zupełnie niepodobne, to przemyśleń mam wiecej! Tym razem już nie dotyczących dziecka, ale generalnie podróżowania – stymulacja dla mnie był fakt, ze prawie do ostatniej chwili mielismy nadzieje na wyjazd semi-grupowy, a nie jak zawsze indywidualny. Ale poukładało się jak zwykle i jesteśmy w Tajlandii sami. W Tajlandii, gdzie kilka razy byliśmy i gdzie zauważamy, ze czujemy się już calkiem zadomowieni. Na przykład – wiemy, ze po zakupy idzie się do 7-eleven. I że jest tam tak na maxa zimno, ze jedno będzie musialo poczekac ze Staszkiem na zewnatrz, żeby się nie przeziębił. Ze wiemy, co lubimy i jakie jedzenie nas ucieszy. W tym kontekście fajnie by było, gdyby był z nami ktos, dla kogo to wszystko byloby nowe, byloby odkrywaniem zupełnie nowego, nowa przygoda w pełnym tego slowa znaczeniu. My tez teraz odkrywamy Tajlandie inna niż zwykle (przez, albo dzieki Stasiowi), ale to jest tylko połowicznie nowe. Z Jaśkami byłoby jeszcze bardziej…
W Singapurze powitała nas pogoda typu ukrop, ale i miłe zaskoczenie, bo JetStar lata z głównego lotniska, więc nie musieliśmy się bujać na terminal budżetowy. Po krótkim oczekiwaniu załadowalismy sie na poklad samolotu, gdzie Staszek zasnął mi na rekach praktycznie jeszcze przed startem. I spał całą drogę, a nawet troche dłużej :)
Jako, że podróże z dzieckiem zobowiązują na lotnisku nie szukaliśmy tanich autobusow ani innych opcji dla ubogich, tylko od razu uderzyliśmy do taxi. 500 BHT (czyli ok. 50PLN) i jechaliśmy sobie Toyotą Camry w komforcie do hotelu. Oczywiście hotel na zdjęciach w necie (a i na wizytowce w recepcji) wyglada znacznie lepiej niż w Realu, szczególnie gdy się uwzględni czynnik otoczenia… Ale generalnie nie było źle – pokoj duży, klima, lóżko tez wielkie, ręczniki, że o TV i czajniku elektrycznym nie wspomnę. W życiu w takich luksusach się nie zatrzymywaliśmy :)
Po wstepnym ogarnieciu się w pokoju poszliśmy cos przekąsić – mimo, ze była już 23:30 lokalnego czasu to ani my, ani tym bardziej nasze maleństwo nie wykazywaliśmy oznak zmęczenia. Szybko wpadliśmy do 7-eleven po wodę, strzeliliśmy fotkę oświetlonej pięknie wizy zegarowej i weszliśmy do loka leskiej knajpy, która mimo poznej pory była calkiem zywa.
Tam zanim jeszcze usiedliśmy zaczely się zachwyty nad Stasiem, od razu jedna kelnerka porwala go na rece i byloby fajnie (wreszcie moglibyśmy sobie porzadnie zjesc, gdy dziecko kto inny bawi), gdyby Staszek w pewnym momencie nie uznal ze dosyc tego dobrego i nie uderzył w ryk… Skonczylo się jedzenie w komforcie, zaczęło się jedzenie z dzieckiem na kolanach. Zaciekawial go ryz (ale bardziej jako coś do rozrzucania niż jedzenia), oczywiście zegar (BAM, BAM - niesamowitą pamięć mają te maluchy) i brudny pudelek, który się tam szwędał. Cale szczeście pudelek nie był zbytnio natarczywy, bo inaczej pewnie popsulyby się mile chwile z obslugą lokalu, która pudelk a wyraznie uwielbiala.
W pokoju myśleliśmy, ze wszystko Pojdzie gladko – w koncu już 1:00, wiec może z racji krotkiego snu dziecko nam padnie. Padlo, ale ok. 3:00, zas pobudka przed 7:00, bo rano przejazd do Railay…
Zanim opowiem o dalszych przygodach kilka krótkich refleksji na temat naszej podróży z dzieckiem. Po pierwsze – jednak jazda z takim maluchem to hardkor (slowo od Marty: wcale nie taki hardkor !)… Ilość gratów przechodzi ludzkie pojecie… No i żywotność takiego malucha jest 10000x większa niż w miare ogarniętych 30-latków Co z kolei ze względów higienicznych chociażby wymaga lepszych i droższych noclegow, bo nie tylko musi być czyściej niż dawniej miewaliśmy w pokojach, ale musi być tez przestrzen, gdzie dziecko może pochodzic, pobawic się, itp. A to zawsze kosztuje – nie ma już mowy o spaniu za 5-7$ w pokoju bez okien i przestrzenią 30 cm dookoła łóżka :) Po drugie – i tak Staś zachowywal się i podróżowal znacznie kulturalniej i spokojniej niż moglibyśmy sobie wymarzyc. Naprawde luksus! Po trzecie wreszcie – faktycznie, wszyscy się do nas uśmiechaja, wszyscy zaczepiają Stasia, jest bardzo sympatycznie. W Lufthansie dostal kaczuszkę pluszową, liczę, że to nie jest jego ostatni prezent :) Wyprawa musi się zwrocic!
Co do mnie zupełnie niepodobne, to przemyśleń mam wiecej! Tym razem już nie dotyczących dziecka, ale generalnie podróżowania – stymulacja dla mnie był fakt, ze prawie do ostatniej chwili mielismy nadzieje na wyjazd semi-grupowy, a nie jak zawsze indywidualny. Ale poukładało się jak zwykle i jesteśmy w Tajlandii sami. W Tajlandii, gdzie kilka razy byliśmy i gdzie zauważamy, ze czujemy się już calkiem zadomowieni. Na przykład – wiemy, ze po zakupy idzie się do 7-eleven. I że jest tam tak na maxa zimno, ze jedno będzie musialo poczekac ze Staszkiem na zewnatrz, żeby się nie przeziębił. Ze wiemy, co lubimy i jakie jedzenie nas ucieszy. W tym kontekście fajnie by było, gdyby był z nami ktos, dla kogo to wszystko byloby nowe, byloby odkrywaniem zupełnie nowego, nowa przygoda w pełnym tego slowa znaczeniu. My tez teraz odkrywamy Tajlandie inna niż zwykle (przez, albo dzieki Stasiowi), ale to jest tylko połowicznie nowe. Z Jaśkami byłoby jeszcze bardziej…
czwartek, 18 lutego 2010
W Singapurze
No i jestesmy - trwajacy jakies jedyne 24 godziny glowny etap podrozy mamy za soba :)
Zaczlo sie trzesieniem ziemi, ale na szczescie pozniej bylo juz tylko lepiej.
Gdy sie czekowalismy mila pani poinforwoala nas, ze lotnisko jest zamkniete do 14:00 ze wzgledu na jakies problemy z radarem. Nic nie przylatuje, nic nie wylatuje. Spox, nasz lot jest o 14:10, pomyslelismy. I myslelismy, ze luzik do chwili, gdy go calkiem nie odwolali. Wtedy sie nieco spielismy, bi nie tylko do Singapuru wieczorem byl wylot, ale potem z Singapuru na Phuket... Spoznienie oznaczaloby przepadniecie biletow, a nie wiem, czy Lufthansa by to uznala...
Cale szczescie dali nam miejsca na lot o 18.10, a nawet vouchery na obiad! Mielismy je na 3 osoby (brawo Stasiu!), po 50 pln kazdy. I za to wszystko (a nawet z doplata 16 pln) zjedlismy kawalek lososia, kawalek zeberek, szpinak i warzywa na parze. I jedna herbata! Zdzierstwo na tym lotnisku...
Do Frankfurtu po obiedzie dolecielismy spokojnie i bez stresow. Na lotnisku w Niemczech okazalo sie, ze cos sie pokielbasilo z rezerwacja, ale szybka interwencja pozwolila nam pokonac opor materii i czekalismy tylko na wylot :)
RESZTA Pozniej, bo internet mi sie konczy :)
Zaczlo sie trzesieniem ziemi, ale na szczescie pozniej bylo juz tylko lepiej.
Gdy sie czekowalismy mila pani poinforwoala nas, ze lotnisko jest zamkniete do 14:00 ze wzgledu na jakies problemy z radarem. Nic nie przylatuje, nic nie wylatuje. Spox, nasz lot jest o 14:10, pomyslelismy. I myslelismy, ze luzik do chwili, gdy go calkiem nie odwolali. Wtedy sie nieco spielismy, bi nie tylko do Singapuru wieczorem byl wylot, ale potem z Singapuru na Phuket... Spoznienie oznaczaloby przepadniecie biletow, a nie wiem, czy Lufthansa by to uznala...
Cale szczescie dali nam miejsca na lot o 18.10, a nawet vouchery na obiad! Mielismy je na 3 osoby (brawo Stasiu!), po 50 pln kazdy. I za to wszystko (a nawet z doplata 16 pln) zjedlismy kawalek lososia, kawalek zeberek, szpinak i warzywa na parze. I jedna herbata! Zdzierstwo na tym lotnisku...
Do Frankfurtu po obiedzie dolecielismy spokojnie i bez stresow. Na lotnisku w Niemczech okazalo sie, ze cos sie pokielbasilo z rezerwacja, ale szybka interwencja pozwolila nam pokonac opor materii i czekalismy tylko na wylot :)
RESZTA Pozniej, bo internet mi sie konczy :)
środa, 17 lutego 2010
Już za chwilę...
...wyruszamy.
Spakowani, gotowi do drogi, tylko Stazek jeszcze śpi :)
Niekiepsko będzie, słońce, woda, tajska kuchnia...
Tylko trochę się stresuję, jak Malec da radę.
Ale nic to, będzie dzielny i zniesie wszystko - my też :)
O 14:10 wylatujemy do Frankfurtu, potem o 22:10 do Singapuru.
Na miejscu powinniśmy być przed 17:00 lokalnego czasu. Potem o 20:35 lot na Phuket i już na miejscu.
Tak, tak, mamy zarezerwowany nocleg - w zdecydowanie wyższym standardzie niż na dotychczasowych wyprawach :) Jak dobrze pójdzie, to może nawet coś tam napiszę - powinien być Internet!
Spakowani, gotowi do drogi, tylko Stazek jeszcze śpi :)
Niekiepsko będzie, słońce, woda, tajska kuchnia...
Tylko trochę się stresuję, jak Malec da radę.
Ale nic to, będzie dzielny i zniesie wszystko - my też :)
O 14:10 wylatujemy do Frankfurtu, potem o 22:10 do Singapuru.
Na miejscu powinniśmy być przed 17:00 lokalnego czasu. Potem o 20:35 lot na Phuket i już na miejscu.
Tak, tak, mamy zarezerwowany nocleg - w zdecydowanie wyższym standardzie niż na dotychczasowych wyprawach :) Jak dobrze pójdzie, to może nawet coś tam napiszę - powinien być Internet!
środa, 10 lutego 2010
Za tydzień...
...wyrywamy się na swobodę, słońce, pad thai i green curry, ciepłe morze, rybki i rafy, plażę, relaks i na zakończenie mały shopping :) Ciekawe, jak Staszek zniesie długą podróż, jet-lag i zupełnie inny świat. Mam nadzieje, że mu sie spodoba - zreszta innej opcji nie widzę. Jesli mu się nie spodoba, to i nam może się wyjazd nie za bardzo podobać, a tego bysmy nie chcieli :)
Tymczasem jestesmy poza wirem przygotowań, bo zamiast jak ludzie zająć się w pracy organizowaniem istatnich rzeczy do wyjazdu, musimy się zajmować pracą! Nic to, może wieczorem sie uda - musimy jeszcze załatwic ubezpieczenie turystyczne, wykupić recepty na niezbędne leki (tak na wszelki wypadek).
Dla wszystkich śledzących, ale nie obeznanych z najnowszymi informacjami:
- miało byc Bali, ale będzie południowa Tajlandia
- miało byc z Jaśkami, ale będzie tylko nas troje
- miało byc stacjonarnie, ale będzie mobilnie
Ta ostatnia kwestia jest przyczyna sporów między mną a Martą - czy jesli lecimy do Singapuru, potem na Phuket, potem jedziemy do Railey, potem na 3 dni na łódź nurkową, potem na Koh Lantę, potem może na chwilkę na Koh Phi Phi i wreszcie wracamy do Singapuru - to czy to jest wyjazd stacjonarnym czy mobilny? Czas pokaże :)
Tymczasem jestesmy poza wirem przygotowań, bo zamiast jak ludzie zająć się w pracy organizowaniem istatnich rzeczy do wyjazdu, musimy się zajmować pracą! Nic to, może wieczorem sie uda - musimy jeszcze załatwic ubezpieczenie turystyczne, wykupić recepty na niezbędne leki (tak na wszelki wypadek).
Dla wszystkich śledzących, ale nie obeznanych z najnowszymi informacjami:
- miało byc Bali, ale będzie południowa Tajlandia
- miało byc z Jaśkami, ale będzie tylko nas troje
- miało byc stacjonarnie, ale będzie mobilnie
Ta ostatnia kwestia jest przyczyna sporów między mną a Martą - czy jesli lecimy do Singapuru, potem na Phuket, potem jedziemy do Railey, potem na 3 dni na łódź nurkową, potem na Koh Lantę, potem może na chwilkę na Koh Phi Phi i wreszcie wracamy do Singapuru - to czy to jest wyjazd stacjonarnym czy mobilny? Czas pokaże :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)